Jak echo wracały wciąż do niego ostrzeżenia Whita. Ben szybko wycofał się z mieszkania i przez biuro wyszedł na dwór. I wówczas kątem oka dostrzegł jakiś ruch na drugim końcu lewego skrzydła motelu.
Rachael. Nawet w ciemności nie pomyliłby jej z kimś innym.
Wyszła z jednego z pokoi. Poruszała się szybko. Ben z ulgą zawołał ją po imieniu. Spojrzała i zaczęła biec ku niemu po betonowej ścieżce wzdłuż budynku. W pierwszej chwili pomyślał, że to wyraz radości, a nawet podniecenie na jego widok. Szybko jednak zrozumiał, że Rachael ucieka przed czymś, śmiertelnie przerażona.
– Benny, uciekaj! – krzyknęła, gdy była już bliżej. – Uciekaj, na miłość boską, uciekaj!
Oczywiście, Ben nie mógł uciekać, bo nie mógł zostawić Whita samego, opartego o płotek przy grządkach; nie mógł też dźwigać przyjaciela i jednocześnie biec. Dlatego stał i czekał. Jednakże gdy ujrzał potwora, który wyszedł z tego samego pokoju co Rachael, chciał uciekać, co do tego nie miał już żadnych wątpliwości. W jednej sekundzie odeszła go cała odwaga, chociaż w mroku nie widział wszystkich szczegółów wyglądu tego koszmarnego stworzenia, które goniło Rachael.
„Chaos genetyczny”, powiedział Whit. „Cofanie się w rozwoju”. Jeszcze przed chwilą te słowa nic dla Bena nie znaczyły, a przynajmniej niewiele. Teraz, kiedy tylko rzucił okiem na to, co było kiedyś Erikiem Lebenem, zrozumiał wszystko, co w tej sytuacji musiał rozumieć: Leben był doktorem Frankensteinem i jego potworem w jednej osobie; zarówno eksperymentatorem, jak i nieszczęśliwym przedmiotem eksperymentu; geniuszem i potępioną duszą.
Rachael dobiegła do Bena, złapała go za rękę i wydyszała:
– Chodź, chodź, pospiesz się!
– Nie mogę zostawić Whita – odparł. – Cofnij się. Będę do niego strzelał.
– Nie! To nic nie da, nic nie da. Boże, wypaliłam do niego dziesięć razy, a jemu nic się nie stało.
– Ja mam bardziej niszczycielską broń – nalegał Ben.
Niesamowita istota zbliżała się do nich wielkimi krokami wzdłuż ściany budynku. Właściwie nawet biegła, i to całkiem zgrabnie. Ben spodziewał się, że będzie się ona chwiać i zataczać na zdeformowanych kończynach dolnych, a tymczasem spotkała go niespodzianka. Potwór biegł szybko i zwinnie, a jego ciało połyskiwało w słabym świetle miejscami jak polerowana zbroja z obsydianu, gdzieniegdzie zaś jak srebrzysta rybia łuska.
W ostatniej chwili Ben rozstawił nogi, podniósł oburącz rewolwer i wypalił. Combat magnum kaszlnął, a z lufy błysnął ogień.
Potwór, który był już w odległości pięciu metrów, zachwiał się pod wpływem siły, z jaką trafił go pocisk, ale nie upadł. Cholera, on się nawet nie zatrzymał! Posuwał się nieco wolniej, ale nadal zbyt szybko.
Ben strzelił drugi raz i trzeci.
Bestia zatrzymała się wreszcie, rycząc przeraźliwie, a dźwięku takiego Benny nie słyszał nigdy w życiu i nigdy więcej nie pragnął usłyszeć. Następnie potwór upadł na metalowy słupek podtrzymujący aluminiowe zadaszenie chodnika i złapał się go, by nie runąć na ziemię.
Ben strzelił jeszcze raz. Teraz trafił go w gardło.
Siła uderzenia pocisku kalibru 357 oderwała bestię od słupka i cisnęła nią do tyłu.
Wreszcie piąty strzał powalił stwora, choć tylko na kolana. Łapą wielkości szufli koparki zbadał swe gardło, a drugie ramię wyginało się we wszystkie strony, aż wreszcie wycelowało w kark.
– Jeszcze raz, jeszcze raz! – ponaglała Rachael.
Benny wpakował w klęczącą bestię szóstą i ostatnią kulę. Potwór upadł na plecy, przekręcił się na bok i leżał spokojnie, bez ruchu.
Huk wystrzału zabrzmiał prawie jak armatnia salwa. Kiedy echo umilkło i zapadła cisza, bębnienie deszczu o dach wydało się ulotnym szeptem.
– Czy masz więcej amunicji? – dopytywała się Rachael, wciąż opanowana śmiertelnym strachem.
– Wszystko w porządku – uspokajał Ben drżącym głosem. – On już nie żyje, on nie żyje.
– Jeśli masz jeszcze naboje, załaduj je! – krzyknęła.
Nie zaszokowały go jej ton ani panika w głosie, lecz to, że Rachael wcale nie histeryzowała. Szybko zdał sobie sprawę, że chociaż była wystraszona, o tak, cholernie wystraszona, to jednak nie utraciła nad sobą kontroli. Wiedziała, o czym mówi; bała się, ale nie panikowała – ona wiedziała, że Ben naprawdę musi ponownie załadować broń, i to szybko.
Rano, kiedy jechali do domku Erica nad jeziorem – a zdawało mu się, że to było całą wieczność temu – Ben schował do kieszeni wraz z pociskami karabinowymi także kilka dodatkowych naboi do rewolweru. Amunicję do remingtona wyrzucił, kiedy zmuszony był zostawić w zepsutym samochodzie swój dwunastostrzałowy karabin. Teraz, sprawdzając kieszenie, znalazł tylko dwa naboje do combat magnum, choć spodziewał się co najmniej sześciu. Na pewno resztę wyrzucił razem z tymi, które nie były już potrzebne.
Ale bez paniki, wszystko jest okay, nie ma strachu; leżąca na chodniku kreatura nie ruszała się i chyba już się nie poruszy.
– Pospiesz się – ponagliła go Rachael.
Ręce mu się trzęsły. Odchylił jednak bęben rewolweru i wprowadził nabój do komory.
– Benny! – krzyknęła Rachael ostrzegawczo.
Podniósł głowę i zobaczył, że bestia poruszyła się. Podłożyła swe olbrzymie łapy pod własne cielsko i próbowała pchać je po betonowych płytach.
– O kurwa! – zaklął Benny i wprowadził drugi nabój, po czym przesunął bęben na jego miejsce.
Trudno mu było w to uwierzyć, ale potwór naprawdę podniósł się tymczasem na kolana i wyciągnął łapy, żeby chwycić się metalowego słupka.
Ben dokładnie wymierzył i nacisnął spust. Combat magnum raz jeszcze zahuczał.
Stwór cofnął się pod wpływem siły, z jaką ugodził go pocisk, ale nie upadł, gdyż zdążył się już przytrzymać. Zaskrzeczał przy tym jak śmiertelnie raniony ptak, a potem zwrócił ku mężczyźnie świecące, wyrażające bezczelne wyzwanie, pełne nienawiści oczy.
Ręce Bena trzęsły się tak bardzo, iż bał się, że zmarnuje drugi – i ostatni – strzał. Od czasu swej pierwszej misji zwiadowczej w Wietnamie nigdy nie był tak bardzo roztrzęsiony.
Potwór zacisnął łapy na słupku i podniósł się na nogi.
Pewność siebie Bena zniknęła, ale wciąż nie chciał uwierzyć, że taka śmiercionośna broń jak magnum kaliber 357 jest zbyt słaba, by załatwić jakieś zwierzę. Wystrzelił po raz ostatni.
Bestia znów upadła i tym razem nie wydawała żadnych dźwięków przez kilka sekund. Drgała tylko i rzucała się w agonii, a jej twardy pancerz obijał się o podłoże.
Ben bardzo chciał uwierzyć, że stwór znajduje się wreszcie w objęciach śmierci, ale zdążył się już przekonać, że zwykłą bronią nie sposób pokonać bestii. Może udałoby się zabić gada za pomocą uzi albo całkowicie automatycznego AK-91, ale nie normalnym rewolwerem.
Rachael pociągnęła Bena za rękaw, chcąc, by zaczął uciekać, zanim bestia znów powstanie, ale wciąż jeszcze był nie rozwiązany problem Whitneya Gavisa. Ben i Rachael mogli się ratować ucieczką, ale dopóki Whit nie znajdował się w bezpiecznym miejscu, Benny musiał tu zostać i walczyć z mutantem na śmierć i życie.
Może dlatego, że czuł się jak w czasie działań wojennych, znów pomyślał o Wietnamie i przyszła mu na myśl szczególnie straszna broń, która odegrała niechlubną rolę w tej wojnie: napalm. Napalm to zagęszczone paliwo o konsystencji galarety, które zabija wszystko, czego dotknie; zżera ciało aż do kości, a kość aż do szpiku. W Wietnamie siał postrach, bo rozpuszczony przynosił nieuchronną śmierć. Gdyby Ben miał trochę czasu, zrobiłby na własny użytek namiastkę napalmu; wiedział o tym wystarczająco dużo. Problem jednak w tym, że nie miał czasu. W takim razie może użyć zwykłej ciekłej benzyny? Wprawdzie w postaci galaretowatej zadziałałaby efektywniej, ale i zwyczajne paliwo mogłoby okazać się pomocne w zniszczeniu potwora.