Kiedy mutant przestał zwijać się i drgać, ponownie próbował podnieść się na kolana. Ben złapał Rachael za ramie i zapytał:
– Gdzie mercedes?
– W garażu.
Spojrzał w stronę ulicy i zobaczył, że przewidujący Whit przeczołgał się na drugą stronę płotu, tak że nie było go widać od strony motelu. Stara nauka wyniesiona z Wietnamu mówi: „Pomagaj kumplom ile tylko możesz, a potem ratuj własną dupę”. Uczestnicy tamtej wojny nigdy nie zapomnieli lekcji, których im udzieliła. Dopóki Leben będzie ścigać Rachael i Bena po terenie motelu, nie wyjdzie na bulwar, by przypadkowo znaleźć tam bezbronnego mężczyznę, opartego o płotek. Przez najbliższych kilka minut Whit był więc zupełnie bezpieczny.
Ben wyrzucił bezużyteczny już rewolwer, chwycił Rachael za rękę i krzyknął:
– Chodź!
Pobiegli wzdłuż biurowej części motelu w stronę garażu. Tam, na tyłach budynku, szalejący wiatr walił o ściany otwartymi drzwiami.
36
Oparty o płot po stronie Tropicana Boulevard, Whitney Gavis czuł się jak figura ulepiona z błota, którą rozmywa padający deszcz. Słabł z minuty na minutę, nie miał już siły, by podnieść dłoń i sprawdzić, czy krwawią jeszcze rany na skroni i policzku, by wołać do kierowców tych przeraźliwie nielicznych samochodów, które przejeżdżały ulicą. Leżał w głębokim cieniu, dziesięć metrów od jezdni, poza zasięgiem reflektorów, przypuszczał więc, że nikt go dotychczas nie zauważył.
Widział, jak Ben opróżnia magazynek, celując w mutanta, i jak niezgrabiasz ponownie powstaje z ziemi. W niczym nie mógł pomóc przyjacielowi, postanowił więc, czołgając się, okrążyć płot, który oddzielał od ulicy zaniedbane rabaty. Miał nadzieję, że po jego drugiej stronie będzie lepiej widoczny niż na terenie motelu i być może ktoś go wreszcie dostrzeże i zatrzyma się. Miał nawet czelność marzyć o przejeżdżającym bulwarem samochodzie policyjnym, w którym siedzieliby uzbrojeni po zęby gliniarze. Okazało się jednak, że sama nadzieja nie wystarczy.
Usłyszał, że Ben strzelił jeszcze dwa razy, a potem gorączkowo o czymś rozmawiał z Rachael. Później dobiegł go odgłos ich szybkich kroków, jak gdyby dokądś pędzili. Wiedział, że Ben nigdy nie wystawiłby go do wiatru, domyślił się więc, że wpadli na jakiś pomysł. Martwiło go jedynie to, że był bardzo osłabiony, i wątpił, czy uda mu się dotrwać do chwili, w której mógłby poznać fortel Shadwaya. Po Tropicana przejeżdżał w kierunku zachodnim kolejny samochód. Chciał krzyknąć, ale mu nie wyszło; chciał podnieść rękę, pomachać i zwrócić na siebie uwagę, lecz nie mógł jej ruszyć, jak gdyby została przygwożdżona do reszty ciała.
I wtedy zobaczył pojazd poruszający się dużo wolniej niż wszystkie inne. Jechał częściowo po swoim pasie, a częściowo poboczem. Im mniejsza odległość dzieliła go od motelu, tym wolniej się poruszał.
Sanitariusze, pomyślał Whit i ta myśl zatrwożyła go nieco, bo przecież nie znajdował się w Wietnamie, na miłość boską, ale w Vegas, a w Vegas nie było oddziałów sanitarnych. Poza tym to zbliżał się wszakże samochód, a nie śmigłowiec.
Potrząsnął głową, chcąc doprowadzić umysł do przytomności, a kiedy znów spojrzał na drogę, samochód był już bardzo blisko.
Oni skręcą do motelu, pomyślał Whit i powinien się z tego ucieszyć, ale nagle zabrakło mu siły do radości i odniósł wrażenie, że ciemna noc szczelniej owija go swym kokonem.
Kiedy tylko znaleźli się w garażu, Ben i Rachael zamknęli za sobą drzwi na klucz. Niestety, nie mieli klucza do drzwi, którymi można było dostać się do tego pomieszczenia przez kuchnię. Pozostało im więc tylko modlić się, by Leben nadszedł od podwórza.
– Zresztą żadne drzwi go nie zatrzymają – powiedziała Rachael. – Jeśli będzie wiedział, że tu jesteśmy, wejdzie, nie zważając na przeszkody.
Ben pamiętał, że w stercie złomu, którą pozostawili w garażu poprzedni właściciele, znajduje się ogrodowy wąż ze sztucznego tworzywa. („Części zamienne do urządzeń, narzędzia, materiały i inne przydatne rzeczy” – mówili, próbując podbić cenę). Podniósł więc zardzewiały sekator, zamierzając odciąć potrzebny odcinek węża, który posłużyłby za rurę przelewową, a wtedy dostrzegł też zwój cienkiego gumowego węża do polewania, zwisający z kółka na ścianie. Taki przyda się bardziej.
Odciął kawałek gumy i czym prędzej wprowadził jeden koniec rurki do zbiornika z paliwem. Klęcząc przy mercedesie, wciągnął do płuc powietrze z drugiej strony; o mało nie napił się przy tym benzyny.
Rachael zajęta była szukaniem wśród rupieci jakiegoś niedziurawego naczynia. W ostatniej chwili podstawiła pod rurkę łatane na dnie wiadro. Popłynęło paliwo.
– Nigdy nie myślałem, że opary benzyny mogą tak słodko pachnieć – powiedział Ben, patrząc na strugę złocistej cieczy.
– Nawet to nie musi zatrzymać bestii – rzekła Rachael, pełna obaw.
– Jeśli oblejemy go benzyną, to zadamy mu gorsze rany niż…
– Masz zapałki? – przerwała Rachael.
Ben zamrugał oczami.
– Nie mam.
– Ja też.
– Cholera.
Rachael zaczęła rozglądać się po niechlujnym garażu.
– Może tu gdzieś będą zapałki?
Zanim Ben zdążył odpowiedzieć, gwałtownie poruszyła się klamka po zewnętrznej stronie drzwi. Widocznie niby-Leben zobaczył, że biegną do garażu, lub trafił za nimi po zapachu. Tylko Bóg wie, do czego zdolna jest ta kreatura, a może i on załamuje tylko ręce.
– Kuchnia – rzucił Ben. – Poprzedni właściciele nie raczyli posprzątać ani pozbierać niepotrzebnych rzeczy z szaf i szuflad. Może zostawili też w kuchni zapałki.
Rachael przebiegła przez garaż i zniknęła w części mieszkalnej.
Tymczasem bestia rzuciła się na frontowe drzwi. Te nie były jednak wykonane z dykty i sklejki, jak drzwi do sypialni, które stwór bez trudu sforsował. Tutaj napotkał poważniejszą przeszkodę. Drzwi drgnęły i trzęsły się w zawiasach, ale nie zanosiło się na to, że tak prędko zostaną wyłamane. Mutant uderzył w nie jeszcze raz, rozległ się suchy trzask pękających desek, ale drzwi wciąż trzymały. Potem nastąpiło trzecie uderzenie.
Pół minuty, pomyślał Ben, przenosząc wzrok z drgających drzwi na napełniane benzyną wiadro i z powrotem na drzwi. Boże, niech one wytrzymają jeszcze pół minuty.
Bestia po raz kolejny zaatakowała przeszkodę.
Whit Gavis nie znał tych dwóch mężczyzn. Zatrzymali samochód i podbiegli do niego. Wyższy zbadał mu tętno, a mniejszy – który wyglądał na Meksykanina – oświetlił kieszonkową latarką rany na jego skroni i policzku. Ich ciemne garnitury szybko nasiąkły deszczem i stały się jeszcze ciemniejsze.
Może to ci agenci federalni, którzy poszukiwali Bena i Rachael, ale w obecnej sytuacji Whit nie dbał, kim są; mogli być nawet żołnierzami przybocznej gwardii szatana, i tak największe niebezpieczeństwo stanowił teraz potwór szalejący po terenie motelu. Wszyscy musieliby się zjednoczyć, by pokonać tego wroga. Nawet agenci FBI oraz DSA staliby się sojusznikami. Zostaliby zmuszeni do ujawnienia szczegółów dotyczących projektu „Wildcard”; zrozumieliby, że niemożliwa jest w pełni bezpieczna kontynuacja badań nad tą osobliwą formą przedłużania życia. Wtedy nie zależałoby im już na uciszeniu Bena i Rachael, pomogliby w powstrzymaniu stwora, w którego przekształcił się Leben; tak, musieliby pomóc. Dlatego Whitney opowiedział im, co zaszło, poprosił o pospieszenie na ratunek Benowi i Rachael, zwrócił ich uwagę na naturę niebezpieczeństwa, na które mieli się narazić…