– Co on mówi? – spytał ten wyższy.
– Nie bardzo rozumiem – odrzekł niższy, elegancko ubrany mężczyzna, reprezentujący typ Meksykanina.
Przestał oglądać rany na policzku Gavisa i wyciągnął z jego kieszeni portfel.
Wyższy ostrożnie zbadał lewą nogę Whitneya.
– To nie jest świeże obrażenie. Musiał już dawno stracić tę nogę. Myślę, że razem z tym kawałkiem ręki.
Gavis zauważył, że jego głos nie był silniejszy od szeptu, a i tak zagłuszał go szum deszczu. Jeszcze raz spróbował coś powiedzieć.
– Musi być pijany – orzekł wyższy.
Nie jestem pijany, do jasnej cholery, tylko osłabiony! – chciał krzyknąć Whitney, ale przez cały ten czas nie mógł już dobyć z gardła ani jednego słowa. Przestraszył się niesłychanie.
– Nazywa się Gavis – oznajmił mały, odczytując nazwisko z prawa jazdy, które znajdowało się w portfelu. – Przyjaciel Shadwaya. Ten, o którym mówiła nam Teddy Bertlesman.
– On jest w stanie krytycznym, Julio.
– Musisz przenieść go do samochodu i zawieźć do szpitala.
– Ja? – spytał duży. – A dlaczego nie ty?
– Ja muszę tu zostać.
– Nie możesz zostać tu sam – powiedział duży, a jego błyszczącą od deszczu twarz pokryły bruzdy zatroskania.
– Reese, nic mi się nie stanie – uspokajał mały. – Tu są tylko Shadway i pani Leben. Oni nie stanowią dla mnie żadnego zagrożenia.
– Gówno prawda! – odparł duży. – Julio, tu jest jeszcze ktoś. Ani Shadway, ani pani Leben nie urządzili tak tego Gavisa.
– Leben! – Whitney zdołał wydusić z siebie to nazwisko na tyle głośno, by przebiło się przez dźwiękoszczelną ścianę deszczu.
Obaj mężczyźni spojrzeli na niego zakłopotani.
– Leben – udało mu się jeszcze raz.
– Eric Leben? – spytał Julio.
– Tak. – Whitney zaczerpnął głęboko tchu. – Genetyczny… chaos… chaos, mutacja… kule… kule…
– Jakie kule? – spytał duży imieniem Reese.
– Kule go… nie… powstrzymały – dokończył wyczerpany Whitney.
– Zabierz go do samochodu, Reese – nakazał Julio. – Jeśli za dziesięć-piętnaście minut nie znajdzie się w szpitalu, to nie przeżyje.
– Co on chciał powiedzieć przez to, że nie powstrzymały go kule? – spytał Reese.
– On jest pijany – orzekł Julio. – A teraz bierz go!
Reese zmarszczył brwi i podniósł Gavisa z taką łatwością, z jaką ojciec podnosi małe dziecko.
Agent imieniem Julio, rozpryskując na boki kałuże brudnej wody, poszedł do samochodu i otworzył tylne drzwi.
Reese delikatnie położył Whita na siedzeniu, a potem zwrócił się do kolegi.
– To mi się nie podoba.
– Jedź! – powiedział Julio.
– Przysięgałem, że cię nigdy samego nie zostawię, nie opuszczę w potrzebie i będę zawsze tam, gdzie będziesz mnie potrzebował.
– A właśnie teraz potrzebuję, żebyś zawiózł tego człowieka do szpitala – odparł Julio i zatrzasnął tylne drzwi.
Chwilę później Reese otworzył przednie drzwi i siadł za kierownicą.
– Postaram się wrócić jak najszybciej – rzekł do Julia.
– Chaos… chaos… chaos… chaos… – powtarzał Whitney, leżąc na tylnym siedzeniu. Chciał powiedzieć dużo innych rzeczy, przekazać bardziej sugestywne ostrzeżenie, ale z gardła dobywał mu się tylko ten jeden dźwięk.
Samochód ruszył.
Kiedy Hagerstrom i Verdad zatrzymali się na poboczu Tropicana Boulevard, Peake uczynił to samo kilkaset metrów za nimi i wyłączył światła.
Sharp przechylił się do przodu, zmrużył oczy i zaczął wypatrywać przez zapaćkaną, przecinaną co chwila pracującymi wycieraczkami przednią szybę. Dwukrotnie przecierał okulary, które zachodziły mu mgłą, a w końcu odezwał się:
– Wygląda na to… że znaleźli kogoś leżącego przy podjeździe do… Właśnie, co to jest?
– Chyba jakiś nieczynny obiekt, zamknięty motel czy coś w tym rodzaju – powiedział Peake. – Nie mogę dobrze odczytać tego strasznego szyldu. „The Golden…” i coś jeszcze.
– Co oni tam robią? – zastanawiał się Sharp. Co ja tu robię, zastanawiał się w duchu Peake. – Może tu ukrywają się Shadway i ta dziwka Leben? – pomyślał głośno Sharp.
O Boże, mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że nigdy ich nie znajdziemy. Mam nadzieję, że oboje leżą na plaży na Tahiti.
– Kimkolwiek był ten, którego znaleźli – mówił dalej Sharp – pakują skurczybyka do samochodu.
Peake nie miał już żadnej nadziei, że kiedykolwiek stanie się legendą. Nie miał już także nadziei, że stanie się jednym z lepszych agentów Ansona Sharpa. Jedyne, czego pragnął, to przeżyć tę noc oraz zapobiec, na ile się da, zabijaniu i upokarzaniu własnej osoby.
Atakowane od zewnątrz drzwi znów trzasnęły, tym razem na całej swej wysokości, w jednym miejscu pękła framuga i wypadł zawias. Wreszcie zamek puścił i oba skrzydła z hukiem otworzyły się do środka garażu. Za nimi pojawił się Leben, ten potwór wyglądający jak koszmarna zjawa, która przedostała się do rzeczywistego świata.
Ben podniósł napełnione do połowy wiadro i uważając, by nie wylać cennej benzyny, pobiegł do kuchni.
Bestia dojrzała go i wydobyła z gardła okrzyk tak strasznej nienawiści, że dźwięk ten przeniknął Bena aż do szpiku kości, gdzie jeszcze wibrował. Potwór kopnął zawadzający mu odkurzacz i z niebywałą zręcznością pająka zaczął pokonywać sterty rupieci, w tym przewrócone metalowe półki.
Będąc już w kuchni, Ben usłyszał, że bestia dogania go. Nie odważył się jednak obejrzeć.
Rachael zdążyła pootwierać połowę szafek i szuflad, właśnie wysuwała kolejną, kiedy wpadł Benny.
– Mam! – krzyknęła i złapała pudełko zapałek.
– Uciekaj! – rozkazał Ben. – Zrobimy to na dworze! Musieli absolutnie zwiększyć odległość dzielącą ich od bestii, zyskać trochę czasu i miejsca, by wykonać swój plan.
Pobiegli do pokoju, po drodze rozlało się trochę benzyny na wykładzinę i buty Bena.
Tymczasem bestia szalała w kuchni, zatrzaskując pootwierane szafki i ciskając na boki stół, krzesła, nawet te meble, które jej nie zawadzały. Najwyraźniej opanowało ją szaleństwo destrukcji.
Ben miał wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie, jakby powietrze było gęste niczym woda. Pokój wydawał się długi jak boisko do piłki nożnej i kiedy wreszcie dotarli na jego drugi koniec, nagle przestraszyli się, że drzwi prowadzące do części biurowej okażą się zamknięte na klucz, że będą musieli się tam zatrzymać, stracą przewagę nad bestią i gdy zechcą ją tam podpalić, sami znajdą się w rejonie zagrożenia. Ale Rachael z łatwością otworzyła drzwi i Ben odetchnął z ulgą. Wbiegli do biura, minęli kontuar do obsługi gości, niewielką poczekalnię i przez oszklone frontowe drzwi wypadli na dwór. Tam niemal zderzyli się z detektywem Verdadem, którego spotkali już wcześniej w kostnicy w Santa Ana.
– Co się tu dzieje, na Boga? – zapytał Verdad, kiedy usłyszał wrzaski bestii wewnątrz biura.
Ben spostrzegł, że przemoknięty policjant trzyma w ręce rewolwer.
– Niech pan się cofnie – powiedział – i zacznie strzelać, gdy to wyjdzie. Nie zabije pan tego, ale może na jakiś czas przyblokuje.
To chciało samicy oraz krwi; to wypełniała zimna wściekłość wraz z gorącym pożądaniem. Nic nie może go zatrzymać – żadne kule ani drzwi, nic, dopóki nie dostanie tej kobiety, dopóki nie wprowadzi w nią swego palącego członka, dopóki nie zabije jej oraz tego mężczyzny i nie spożyje ich mięsa. Pragnął wyssać im oczy, miękkie, słodkie oczy, zanurzyć swój pysk w ich rozerwanych, tryskających krwią gardłach, zjeść bijące jeszcze, krwawiące serca, odszukać w ich wypatroszonych wnętrzach wątrobę i nerki… Poczuł, że ogarnia go coraz większy głód, że ogień przemian w jego wnętrzu potrzebuje więcej paliwa, że wzmożony apetyt wkrótce stanie się głodem nie do wytrzymania, takim jaki czuł wtedy, na pustyni, kiedy nie potrafił się powstrzymać przed zjedzeniem wszystkiego, co się tylko poruszało. Potrzebował mięsa, więc przez oszklone frontowe drzwi motelu wypadł na zewnątrz, gdzie wciąż padało, gdzie hulał wiatr, i zobaczył tam jeszcze jednego mężczyznę, niższego niż pozostali ludzie, a z przedmiotu, który mały trzymał w ręce, wystrzelił ogień. Ogień ugodził go w pierś, poczuł ostry ból, potem ogień wystrzelił jeszcze raz, i znów poczuł ból. Ryknął więc wściekle, rzucając wyzwanie naiwnemu agresorowi…