Выбрать главу

Tego samego dnia rano Julio Verdad był w bibliotece, w związku z prowadzonym przez siebie i Reese’a Hagerstroma nieoficjalnym śledztwem w sprawie Erica Lebena. Tam przeczytał kilka jego artykułów zamieszczonych w prasie popularnonaukowej, które dotyczyły inżynierii genetycznej oraz perspektyw osiągnięcia pozytywnych wyników w pracach nad przedłużeniem ludzkiego życia. Później Julio rozmawiał z doktorem Eastonem Solbergiem z Uniwersytetu Kalifornijskiego, dużo od tamtego czasu myślał, a na koniec – od Whitneya Gavisa – usłyszał bełkotliwe urywki zdań o genetycznym chaosie i mutacji. Nie był głupi, więc kiedy zobaczył koszmarnego stwora, który podążał śladami Shadwaya i pani Leben, w lot pojął, że eksperyment Lebena musiał pójść w nieprzewidzianym, złym kierunku i że owo monstrum jest w istocie samym naukowcem.

Julio bez wahania otworzył ogień w kierunku potwora, a wtedy pani Leben i Shadway – którzy, sądząc po zapachu, nieśli ze sobą wiadro benzyny – wybiegli spod dachu na deszcz i zniknęli mu z oczu. Dwa pierwsze pociski nawet nie przestraszyły mutanta, choć na chwilę zatrzymał się, najwyraźniej zdumiony nagłym pojawieniem się jeszcze jednego człowieka. Julio też był zaskoczony faktem, że jego strzały nie powaliły na ziemię bestii.

Potwór kroczył naprzód, sycząc i wyciągając w stronę Julia segmentowe ramię. Chciał złapać napastnika za głowę i oderwać ją od reszty tułowia.

Verdad pochylił się, ale i tak poczuł na głowie dotyk chitynowego pancerza. W ostatniej chwili strzelił, celując w pierś bestii, najeżoną kolcami i dziwnie uformowanymi guzami. Gdyby został przyciśnięty do tego ciała, nadziałby się na te wszystkie narośle, a ta przerażająca perspektywa kazała mu jeszcze raz nacisnąć spust pistoletu, i jeszcze raz, i jeszcze…

Dopiero te trzy strzały odrzuciły bestię do tyłu; padając na szklaną płytę frontowych drzwi budynku, cięła łapami powietrze.

Julio wystrzelił szósty i ostatni nabój. Znów trafił w cel, mimo to potwór wciąż stał na własnych nogach. Detektyw zawsze nosił w kieszeni marynarki kilka zapasowych pocisków, choć jeszcze nigdy w swej policyjnej karierze z nich nie skorzystał. Teraz zaczął ich szukać drżącymi palcami.

Tymczasem mutant najwyraźniej wygrzebał się już z odniesionych obrażeń, ruszył bowiem przed siebie, rycząc tak przeraźliwie i nienawistnie, że Julio natychmiast odwrócił się i uciekł. Kiedy dobiegł do basenu, zobaczył, że po przeciwnej stronie stoją Shadway i pani Leben.

Peake miał nadzieję, że Sharp wyśle go w ślad za Hagerstromem i tym nieznanym mężczyzną, którego gliniarz załadował na tylne siedzenie wypożyczonego auta. Wtedy, gdyby na terenie nieczynnego motelu doszło do strzelaniny, nie miałby z nią nic wspólnego.

Ale Sharp powiedział:

– Niech jadą. Zdaje się, że Hagerstrom wiezie go do lekarza. A zresztą mózgiem duetu jest Verdad. Jeśli Verdad zostaje na miejscu, to akcja rozegra się tutaj. Tu znajdziemy Shadwaya i jego babę.

Kiedy porucznik Verdad biegł podjazdem w stronę oświetlonego biura, Sharp nakazał Peake’owi podjechać jeszcze kawałek i zaparkować na ulicy przed motelem. Gdy zbliżyli się do zwisającego bezwładnie, targanego wiatrem szyldu z napisem „The Golden Sand Inn”, usłyszeli pierwsze strzały.

O kurde, pomyślał zrozpaczony Peake.

Porucznik Verdad dobiegł do Shadwaya, zatrzymał się i zaczął gorączkowo ładować rewolwer.

Rachael stała z drugiej strony, chroniąc przed deszczem pudełko zapałek. Nagle wyjęła jedno drewienko i trzymała je w pogotowiu pod osłoną dłoni, złorzecząc w duchu wiatrowi i ulewie, które zechcą zgasić każdy płomyk, kiedy tylko się pojawi.

Frontowymi drzwiami motelu, oświetlony od tyłu pomarańczowym światłem płynącym z wnętrza budynku, wyszedł ten, który kiedyś był Erikiem Lebenem. Poruszał się tym dziwnym, nie pasującym do jego potężnej, niezgrabnej sylwetki, szybkim i wdzięcznym krokiem pająka. Skrzeczał przy tym przenikliwie i najwyraźniej nikogo się nie bał.

Rachael trwożnie myślała o tym, że może wcale nie mają nad nim przewagi, że benzyna nie musi okazać się bardziej skuteczna od broni palnej.

Potwór był już w połowie odległości piętnastometrowego basenu. Kiedy dojdzie do końca, wystarczy, że skręci i przejdzie jeszcze pięć metrów, by znaleźć się przy niej i Benie.

Porucznik nie skończył ładować rewolweru, ale widać uznał, że nie ma czasu na umieszczanie w komorach dwóch ostatnich naboi, gdyż przesunął bęben na miejsce.

Bestia dotarła już do końca długości basenu.

Benny złapał obiema rękami wiadro z benzyną, jedną trzymając je od dołu, a drugą za brzeg. Wziął rozmach i chlusnął całą jego zawartość na pysk i pierś mutanta, kiedy ten skręcił i zaczął pokonywać ostatnie pięć metrów dzielące go od zwierzyny.

Peake przebiegł za Sharpem przez biuro i obaj wypadli na wewnętrzne podwórko akurat w chwili, kiedy Shadway wylewał z wiadra jakiś płyn na twarz…czyją twarz? Boże, co to było?

Także Sharp zatrzymał się, zdumiony.

Potwór ryknął rozzłoszczony, ale cofnął się. Następnie zaczął wycierać swą monstrualną twarz i pierś długimi łapami, starając się usunąć to, co wylał na niego Shadway. Peake widział jego straszne pomarańczowe oczy, które świeciły jak rozżarzone węgle.

– Leben – powiedział Sharp. – Kurwa, to musi być Leben.

Jerry Peake natychmiast zrozumiał, o co chodzi, chociaż nie chciał rozumieć, nie chciał mieć nic wspólnego z tą zagrażającą mu nie tylko fizycznie, ale i niebezpieczną dla jego zdrowia psychicznego tajemnicą.

Wyglądało na to, że benzyna chwilowo oślepiła potwora, dostała mu się też do przełyku, gdyż zaczął się dławić. Rachael wiedziała jednak, że i to minie równie szybko jak rany odniesione w wyniku postrzelenia. Kiedy więc Benny wyrzucił puste wiadro i cofnął się, ona zapaliła zapałkę. Ale dopiero wtedy uprzytomniła sobie, że tu przydałaby się raczej pochodnia, a w każdym razie coś, czym mogłaby rzucić w potwora. Ale cóż, nie miała innego wyboru. Musiała z płonącą zapałką zbliżyć się do bestii.

Niby-Eric zatrzymał się, skrzecząc, i odurzony oparami benzyny, pochylił się, łapiąc głęboko powietrze.

Rachael zdążyła podejść ku niemu tylko trzy kroki, kiedy wiatr i deszcz zgasiły zapałkę.

Mimowolnie wydobyła z siebie krzyk rozpaczy, wyciągnęła z pudełka drugą zapałkę i zapaliła ją. Tym razem nie zdążyła uczynić nawet kroku, kiedy płomień zgasł.

Diabelski mutant zdawał się oddychać już normalnie, zaczął się prostować i podnosić swój olbrzymi łeb.

Deszcz, myślała Rachael, ten deszcz zmywa z niego benzynę.

Drżącymi palcami wyciągnęła trzecią zapałkę, a wtedy Ben postawił na ziemi przewrócone wiadro po benzynie i powiedział:

– Tutaj.

Od razu wiedziała, o co chodzi. Potarła siarczanym łebkiem o draskę, ale nie mogła wzniecić ognia.