Выбрать главу

Potwór zaczerpnął głęboko tchu, najwyraźniej wracając do formy, i przeraźliwie zaryczał.

Rachael ponowiła próbę i krzyknęła radośnie, kiedy zapałka zapłonęła. W tej samej chwili rzuciła ją do wiadra, a resztka benzyny buchnęła jasnym ogniem. Porucznik Verdad, który czekał na swoją kolej, podbiegł szybko i kopnął wiadro na cielsko niby-Erica.

Najpierw zajęło się dobrze nasiąknięte benzyną płótno dżinsów opinających zmutowane kończyny. Potem ze spodni ogień przeniósł się na kolczastą klatkę piersiową potwora i szybko objął zdeformowaną głowę.

Ale nawet ogień nie powstrzymał bestii.

Ryczący z bólu słup ognia posuwał się naprzód szybciej, niż Rachael mogła się spodziewać. W żółtoczerwonym świetle płomieni widziała, jak wyciągają się ku niej potworne łapy, jak otwierają się i zamykają szczeliny w dłoniach bestii, a wreszcie poczuła je na sobie. Nie mogła przeżyć nic gorszego. Nawet piekło nie wydawało się tak straszne. Myślała, że umrze ze strachu. Potwór chwycił ją za ramię i kark i wtedy poczuła, że otwory na jego dłoniach wsysają jej ciało; poczuła, że ogień sięga i po nią; zobaczyła kolce na piersi mutanta, na które z łatwością mogła się nadziać – taka różnorodność śmierci – i wtedy bestia podniosła ją, i Rachael wiedziała, że jest już martwa, skończona, ale wówczas Verdad otworzył ogień z rewolweru, dwa strzały z rzędu, oba trafiły niby-Erica w łeb, zanim rozległ się trzeci, Benny zaś wyskoczył w powietrze i z całej siły uderzył nogami w pierś bestii – wyglądało to jak jakaś szalona figura karate – i Rachael poczuła, że ucisk słabnie, zaczęła więc miotać się i walić pięściami w płonący tors… Nagle była wolna, potwór runął na dno pustego basenu, a Rachael padła na betonowe płyty, wolna, wolna… Tyle że paliły się jej buty.

Po ataku na bestię Ben rzucił się w bok, spadł na ziemię, przeturlał się kawałek i błyskawicznie powstał. Zdążył akurat zobaczyć, jak potwór wali się na dno basenu, Rachael zaś leży na brzegu w płonących butach. Rzucił się jej na pomoc i ugasił ogień.

Rachael przylgnęła do niego gorączkowo i tak trzymał ją w ramionach, nie mniej wystraszony i spragniony otuchy. Nigdy jeszcze nie czuł nic przyjemniejszego od szalonego bicia serca swej ukochanej, które teraz wybijało mu na piersi przyspieszony rytm.

– Nic ci nie jest?

– Mogło być gorzej – odpowiedziała drżącym głosem.

Objął ją mocniej, a potem dokładnie obejrzał. Na ramieniu i karku, w miejscach gdzie wsysały się szkaradne otwory na dłoniach bestii, miała okrągłe krwawiące ranki, ale żadna nie wyglądała groźnie.

Sama bestia zaś leżała w basenie i ryczała jak jeszcze nigdy dotąd. Ben wiedział, choć nie założyłby się, że musi to być jej śmiertelny krzyk. Wstali z ziemi i obejmując się podeszli do krawędzi basenu. Stał tam już porucznik Verdad.

Płonąca jak świeca bestia, słaniając się na nogach, zaczęła iść po pochyłym dnie basenu w stronę jego przeciwległego końca, gdzie było najgłębiej i gdzie zebrało się trochę deszczówki. Ale skoro woda lejąca się z nieba nie gasiła płomieni na ciele potwora, Ben przypuszczał, że i ta z basenu ich nie ugasi. Ogień był niezwykle silny, jakby benzyna nie stanowiła jedynego spalanego produktu, jak gdyby w organizmie bestii znajdowały się substancje podtrzymujące i podsycające żywioł. W połowie drogi potwór zachwiał się i upadł na kolana, wymachując w powietrzu łapami, a potem tłukąc nimi o mokry beton. Wreszcie zaczął kontynuować wędrówkę w stronę domniemanego ratunku, tym razem pełzając na brzuchu i odpychając się od dna zdeformowanymi kończynami.

Ciągnęło go ku cienistym ogniom, które paliły się pod powierzchnią chłodnej wody, bardziej zależało mu na zduszeniu ognia przemian, który zżerał go od wewnątrz, niż na ugaszeniu płomieni, które trawiły jego ciało. Nieznośny ból ponoszonej ofiary wstrząsnął resztką jego ludzkiej świadomości i wyrwał go ze zbliżonego do transu stanu, w który zapadł po tym, jak obecna w nim dzika bestia przejęła nad wszystkim kontrolę. Przez chwilę wiedział, kim był przedtem, a kim jest teraz, i co w ogóle zaszło. Ale wiedział też, że ta wiedza jest już nieistotna, że świadomość zniknie, że szczątkowe pozostałości jego inteligencji i osobowości zostaną ostatecznie zniszczone w procesie wzrostu i przemian. Wiedział, że jedynym ratunkiem jest śmierć.

Śmierć.

Tak bardzo starał się jej uniknąć, tak wiele ryzykował, by uchronić się od trumny, a teraz czekał na Charona.

Trawiony żywcem przez ogień, rzucił się w dół, na cieniste ognie migoczące pod powierzchnią wody, w stronę dziwnych płomieni palących się na drugim brzegu.

Przestał krzyczeć. Przekroczył już granicę cierpienia i trwogi, znalazł się w cudownej krainie spokoju.

Wiedział, że płonąca na nim benzyna nie zabije go, a przynajmniej nie ona sama. Gorszy od zewnętrznych płomieni był ogień przemian w jego wnętrzu; rozszerzał się, szalał, palił każdą komórkę z osobna. Erica ogarnął tak wielki, tak bolesny i tak dręczący głód jak jeszcze nigdy dotąd. Rozpaczliwie pragnął węglowodanów, protein, witamin i minerałów, czyli paliwa do podtrzymania nie kontrolowanych procesów przemiany materii. A ponieważ nie był w stanie polować i zabijać dla zyskania pożywienia, nie mógł dostarczyć organizmowi potrzebnych składników. Dlatego jego ciało zaczynało uprawiać autokanibalizm: ogień przemian nie budował już nowych tkanek, lecz spalał niektóre spośród istniejących, aby dostarczać olbrzymie ilości energii niezbędnej do rozwoju tych, których nie pożerał. Jego ciało błyskawicznie traciło na wadze, ale nie dlatego, że trawiła je podpalona benzyna, lecz dlatego, że organizm sam siebie zżerał od środka. Poczuł, że jego głowa zmienia kształt, ramiona kurczą się, a prosto spod klatki piersiowej wyrasta druga para górnych kończyn. Każda zmiana pociągała za sobą konsumowanie coraz to większej liczby jego tkanek, lecz ognie mutacji nie słabły.

Wreszcie zabrakło mu sił, by czołgać się dalej w stronę cienistych ogni, które płonęły pod powierzchnią wody. Zatrzymał się i leżał, a ciałem jego wstrząsały drgawki.

Nagle zobaczył – ku swemu zaskoczeniu – że cieniste ognie wyszły spod wody i zaczęły go otaczać. Cały jego świat stał się jednym wielkim ogniskiem, płonącym tak w jego wnętrzu, jak i wokół niego.

Leżąc w agonii, Eric pojął wreszcie, że tajemnicze cieniste ognie nie są ani wrotami piekieł, ani tym bardziej pozbawionym treści wytworem oszalałych synaps w jego mózgu. Owszem, to ułudy lub może dokładniej – halucynacje produkowane przez podświadomość, które miały go ostrzegać przed niebezpieczeństwami, związanymi z wybraną przez niego drogą; drogą, której początek stanowiła ucieczka ze stołu do sekcji zwłok. Uszkodzony mózg pracował jednak zbyt słabo, żeby zrozumieć logiczny rozwój wydarzeń, przynajmniej na poziomie świadomości. Bo jego podświadomość znała prawdę i starała się – przez tworzenie iluzji cienistych ogni – zakomunikować mu: „Ogień, ogień jest twoim przeznaczeniem; niegasnący ogień wewnętrzny nadludzkiego metabolizmu, który prędzej czy później spali cię żywcem”.

Nagle kark zaczął mu się kurczyć i po chwili głowę miał osadzoną bezpośrednio na ramionach.

Z kręgosłupa wyrósł mu ogon.

Czoło nabrzmiało, a oczy cofnęły się w głąb czaszki.

Poczuł, że ma więcej niż jedną parę nóg.

A potem nie czuł już nic, bo zalał go żarłoczny ogień przemian, konsumujący resztki paliwa wewnątrz zmutowanego organizmu. Zaczął poznawać wielość form ognia.

Bestia spaliła się na oczach Bena w ciągu niecałej minuty. Płomienie strzelały wysoko ku niebu, a towarzyszyły temu różne niesamowite dźwięki. Wreszcie z olbrzymiego cielska pozostała na dnie basenu tylko kałuża cuchnącego szlamu i kilka tlących się w ciemności płomyczków. Nie ogarniający jeszcze tego wszystkiego, co zobaczył, Ben stał w milczeniu. Nawet nie wiedział, co mógłby w tej chwili powiedzieć. Porucznik Verdad i Rachael byli najwyraźniej równie jak on zdezorientowani. Oni także nie przerywali panującej ciszy.