Rachael również nie miała wątpliwości co do tego, że Eric nie żył. Gdy tak leżał na spryskanym krwią chodniku, aż nazbyt dokładnie widziała jego wygasłe oczy i głęboką wklęsłość biegnącą znad ucha do skroni – wskazującą na to, że doznał pęknięcia czaszki, a odłamki kości mogły się dostać do mózgu. Jednakże wdzięczna była Benowi, że nieświadomie zagmatwał sprawę i podsunął detektywom inny, fałszywy trop.
– Jestem pewna, że nie żył – powiedziała. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Widziałam, jak wyglądał tuż po wypadku, i wierzę, że orzeczenie lekarza pogotowia było prawdziwe.
Kordell i Tescanet odetchnęli z ulgą. Verdad wzruszył ramionami i rzekł:
– A więc wycofujemy tę hipotezę.
Ale Rachael wiedziała, że skoro podejrzenie co do nieprawdziwości diagnozy raz pojawiło się w umysłach obu policjantów, to nie będą żałować czasu ani energii, by pójść dalej tym śladem. A o to jej właśnie chodziło. O czas. O to, by ich przetrzymać. Należało grać na zwłokę, zwodzić i gmatwać. Rachael potrzebowała czasu, by znaleźć potwierdzenie swych najgorszych przeczuć i by zdecydować, co musi sama zrobić, żeby uchronić się przed wieloma zagrożeniami.
Porucznik Verdad poprowadził kobietę wzdłuż trzech stołów, na których spoczywały przykryte prześcieradłami zwłoki, do czwartego, pustego. Leżało na nim tylko zmięte przykrycie i gruby kartonik na dwóch plastykowych paskach, również pognieciony.
– To wszystko, co po nim zostało. Bardzo mi przykro. Tu leżały zwłoki. A ten identyfikator przyczepiony był do palców u stopy denata.
Detektyw znajdował się teraz tylko kilka centymetrów od Rachael i spojrzał na nią przenikliwie swymi czarnymi oczami. Były równie srogie jak jego twarz i nieprzeniknione.
– Dobrze, ale jeśli to było porwanie, to dlaczego sprawca tracił czas na odczepianie od stopy zmarłego tego identyfikatora?
– Nie mam najmniejszego pojęcia – odrzekła kobieta.
– Złodziej bałby się przecież, że może zostać złapany. Powinien się spieszyć. Odwiązywanie identyfikatora zajęłoby kilka drogocennych sekund.
– To niewiarygodne – powiedziała drżącym głosem.
– Tak, niewiarygodne – zgodził się Verdad.
– Ale cała sprawa jest niewiarygodna.
– Tak.
Rachael spojrzała na zmięte i poplamione czymś prześcieradło. Zaczęła sobie wyobrażać, jak przykrywało zimne, nagie zwłoki jej męża. Nie mogła opanować drżenia całego ciała.
– Dosyć tego – powiedział Benny, obejmując Rachael ramieniem, by ogrzać ją i dodać jej otuchy. – Spływamy stąd.
Everett Kordell i Ronald Tescanet towarzyszyli Rachael oraz Benowi aż do windy, cały czas usiłując przekonać oboje, że zarówno kostnica, jak i władze miejskie nie ponoszą żadnej winy za zniknięcie ciała Erica Lebena. Choć kobieta kilkakrotnie zapewniła, że nie zamierza nikogo skarżyć, to jednak nie byli o tym przekonani. Rachael zaś niepokoiło tyle innych rzeczy i tyle jeszcze musiała przemyśleć, że nie miała ani ochoty, ani siły, żeby uspokajać obu mężczyzn. Chciała tylko, żeby już sobie poszli, by mogła wreszcie zająć się sprawami, które były dla niej naprawdę ważne i pilne.
Kiedy w końcu drzwi windy zamknęły się, oddzielając ją i Bena od chudego koronera i tłustego prawnika, jej przyjaciel powiedział:
– Na twoim miejscu podałbym ich do sądu.
– Procesy, apelacje, zeznania, spotkania z adwokatem, sale rozpraw – to wszystko nuda, nuda, nuda – odparła Rachael i gdy winda ruszyła, otworzyła torebkę.
– Verdad to kawał cynicznego sukinsyna, nie sądzisz? – spytał Benny.
– Na tym chyba polega jego praca – Rachael wyjęła z torebki pistolet kalibru 32.
Benny spoglądał na podświetlone cyferki oznaczające mijane kondygnacje, nie zauważył więc broni w jej ręku.
– Tak, ale może przecież wykonywać swoje obowiązki z większym współczuciem dla innych, mniej jak maszyna, a bardziej jak człowiek.
Wznieśli się już o półtorej kondygnacji i właśnie zapalała się „dwójka”. Mercedes Rachael zaparkowany był piętro wyżej.
Benny chciał wziąć swój samochód, ale Rachael nalegała, że pojedzie mercedesem. Przynajmniej prowadząc auto, jej ręce będą miały zajęcie, a uwaga skupi się głównie na drodze. Na krótko przestanie myśleć wyłącznie o tej zatrważającej sytuacji, w jakiej się znalazła. Jeśli nie znajdzie nic innego do roboty jak tylko obsesyjne rozpamiętywanie ostatnich wypadków, na pewno szybko straci resztki panowania nad sobą. Trzeba więc koniecznie wymyślić jakieś zajęcie, bo w przeciwnym razie ulegnie panicznemu strachowi.
Minęli drugie piętro i jechali dalej.
– Ben, odsuń się od drzwi – odezwała się Rachael.
– Co?! – Ben oderwał wzrok od migających cyferek na tablicy nad drzwiami i zamrugał oczami zaskoczony, bo dopiero teraz zauważył pistolet.
– Cholera, skąd to masz?
– Wzięłam ze sobą z domu.
– Po co?
– Cofnij się. Szybko, Benny – powiedziała drżącym głosem, celując w drzwi.
Benny skonsternowany, mrugając oczami, posłuchał jej.
– O co chodzi? Nie chcesz chyba nikogo zastrzelić?
Serce waliło jej tak mocno, że prawie zagłuszało głos Bena dobiegający jak z wnętrza studni. Dojechali na trzecie piętro. Rozległ się pojedynczy dzwoneczek i zapaliła się „trójka”. Winda, lekko drgając, zatrzymała się.
– Rachael, odpowiedz mi, o co tu chodzi?
Nie odpowiedziała. Broń kupiła po odejściu od Erica. Samotna kobieta powinna mieć broń… zwłaszcza kiedy rzuciła takiego mężczyznę. Gdy drzwi się otwarły, Rachael odtworzyła w pamięci wszystko, co zapamiętała na kursie strzelania: nie szarp za spust, naciskaj powoli, bo poruszysz pistoletem i nie trafisz.
Ale za drzwiami nikt na nich nie czekał, a przynajmniej nie na wprost windy. Podłoga była tu też z szarego betonu, podobnie jak ściany, kolumny i stropy. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak na kondygnacji, gdzie wsiedli do windy. Nawet cisza brzmiała tak samo – grobowo i jakoś złowieszczo. Powietrze było mniej wilgotne i dużo cieplejsze niż trzy piętra niżej, choć równie nieruchome. Niektóre z wiszących u sufitu lamp były wypalone, inne zaś potłuczone. Stąd w tej wielkiej hali zamieszkiwało więcej cieni niż w suterenie, były intensywniejsze i lepiej nadawały się na kryjówkę dla napastnika. A może tylko w wyobraźni Rachael cienie zawierały więcej czerni aniżeli w rzeczywistości?
Benny wyszedł za nią z windy i spytał:
– Rachael, kogo ty się boisz?
– Później ci powiem. Teraz musimy się stąd wydostać.
– Ale…
– Później.
Ich kroki odbijały się od betonowych płyt pustym, zwielokrotnionym echem. Rachael czuła się tak, jakby szli przez komnaty jakiejś nieziemskiej świątyni, nie zaś przez zwykły piętrowy parking, jakby obserwowało ich nieznane kosmiczne bóstwo.
O tak późnej porze jej czerwony mercedes 560 SL był jednym z ostatnich samochodów na całym piętrze. Stał na uboczu, około trzydziestu metrów od windy, i połyskiwał. Rachael ruszyła w jego stronę, szła jednak ostrożnie i jakby nieco bokiem. Ale za pojazdem nikt się nie ukrywał. Przez szyby mogła również zobaczyć, że i w środku nie ma nikogo. Otworzyła drzwi i szybko wsiadła. Skoro tylko Benny zrobił to samo, zablokowała drzwi, włączyła silnik, wrzuciła bieg, odciągnęła hamulec i ruszyła, trochę zbyt szybko, w stronę zjazdu.
Prowadząc samochód jedną ręką, drugą zabezpieczyła pistolet i schowała go do torebki.
Gdy wyjechali na ulicę, Benny odezwał się:
– Dobra, a teraz powiedz mi, co to za zabawa w ciuciubabkę.
Rachael nie była skora do szczerości i żałowała, że wciągnęła go tak głęboko. Powinna przyjechać do kostnicy sama. Ale była słaba, chciała się na nim oprzeć, teraz zaś, jeśli nie odsunie go od tego, jeśli pozwoli, żeby dalej wikłał się w to wszystko, narazi jego życie na niebezpieczeństwo. A do tego nie miała prawa.