Kwaśny uśmiech przydawał krągłej twarzy Vincenta wyraz chłodnego cynizmu.
– Naprawdę? Naprawdę nie ma potrzeby używać przemocy? To pewnie dlatego wzięłaś ze sobą pistolet? – spytał, podnosząc do góry jej trzydziestkędwójkę, którą zabrał z biurka.
Ben wiedział, że combat magnum – wyposażony w wygodną, mocną kolbę – ma odrzut dwa razy większy niż czterdziestkapiątka. Mimo swej doskonałości broń ta mogła jednak być niecelna w rękach niedoświadczonego strzelca, nie przyzwyczajonego do takiej siły odrzutu. Jeśli napastnik nie był świadom tej straszliwej siły swego rewolweru, jeśli przedtem nie używał go zbyt często, to z całą pewnością odda kilka pierwszych strzałów wysoko, pod sufit, ponad ich głowami. A wtedy Ben będzie miał szansę, by zaatakować i unieszkodliwić go.
– W istocie, nie sądziliśmy, że Eric był na tyle nierozważny, żeby powiedzieć o „Wildcard” – odezwał się Vincent. – Ale jak widać, okazał się jednak tak lekkomyślny, ten biedny, stary dureń. W przeciwnym razie nie stałabyś tu, myszkując w jego sejfie. Najwyraźniej wciąż miał do ciebie słabość, choć tak podle cię traktował.
– Był zbyt dumny – odrzekła Rachael. – Zawsze był zbyt dumny. Lubił przechwalać się swoimi dokonaniami.
– Dziewięćdziesiąt pięć procent personelu nie ma zielonego pojęcia o projekcie „Wildcard” – tak delikatna to sprawa. Uwierz mi, że choć bardzo go nienawidziłaś, to jednak on traktował cię jak kogoś wyjątkowego. Przed nikim innym nie chełpiłby się z tego powodu.
– Nie nienawidziłam go – powiedziała Rachael. – Współczułam mu. A teraz jest mi go żal. Vincent, czy on… złamał główną zasadę?
Łysy potrząsnął głową.
– Tak. Ale… dopiero dzisiaj. To było szaleństwo z jego strony.
Ben badał wzrokiem Vincenta i stwierdził, acz niechętnie, że wygląda on raczej na doświadczonego strzelca, który wie, co ma w rękach, i nie da się zaskoczyć siłą odrzutu. Zresztą już sam chwyt, jakim trzymał broń, nie był przypadkowy: prawa dłoń mocno zaciśnięta na kolbie. Także sposób, w jaki celował, nie wskazywał na amatora: wyciągnięta sztywna ręka mierzyła pomiędzy Rachael i Bena. Wystarczyło przesunąć muszkę kilka centymetrów w prawo lub w lewo, by sprzątnąć jedno albo drugie.
Rachael, nieświadoma, że w takiej sytuacji Ben mógłby okazać się pomocny – bo przecież na takiego nie wyglądał – powiedziała:
– Daj sobie spokój z tym rewolwerem, Vincent. Nie potrzebujemy tu broni. Jesteśmy po tej samej stronie.
– Nie – odrzekł łysy. – Jeśli o nas chodzi, to nie jesteśmy z tobą po tej samej stronie i nigdy nie będziemy. My ci po prostu nie ufamy, Rachael. A ten twój przyjaciel…
Szarobure oczy spoczęły teraz na Benie. Spojrzenie Vincenta było świdrujące i niepokojące. Choć trwało tylko sekundę albo dwie, wystarczyło, by Ben oblał się zimnym potem.
A potem Vincent, który najwyraźniej sądził, że ma do czynienia z kimś dużo mniej niebezpiecznym, niż było w rzeczywistości, odwrócił głowę i znów spojrzał na Rachael.
– To ktoś zupełnie obcy. A skoro nie życzymy sobie ciebie, to tym bardziej nie zamierzamy dopuszczać jego.
Stwierdzenie Vincenta zabrzmiało dla Bena złowrogo, jak wyrok śmierci. I wtedy rzucił się na niego, zręcznie i prędko, niczym atakujący wąż. Zakładając prawdopodobieństwo, że również gaszenie światła następuje na słowną komendę, wydał ją. W jednej chwili w pokoju zapanowała całkowita ciemność. W tym samym momencie Benny rzucił latarką w głowę Vincenta, ale ten – o Boże! – już odwracał się, by wystrzelić do niego. Rozległ się krzyk Rachael; Ben miał nadzieję, że przynajmniej padła na ziemię. Nagły mrok miał wprowadzić zamieszanie, które Benny chciał wykorzystać, żeby dopaść Vincenta. Rzucił się więc brzuchem na śliski malachitowy blat biurka i przesuwał w kierunku mężczyzny. Teraz nie było odwrotu – należało działać. A wszystko rozgrywało się jak na przyspieszonym filmie, tyle że nie dotyczyło to czasu. Benowi zdawało się, jakby płynął on wolniej, jakby każda sekunda trwała minutę. Był to dowód na autonomiczność mózgu, pracującego niezależnie od reszty ciała, a ta była teraz ciałem rozjuszonego drapieżnika. W następnej sekundzie również wydarzyło się bardzo dużo naraz: Rachael wciąż ochryple krzyczała; Ben sunął po powierzchni biurka; latarka leciała w powietrzu; z lufy rewolweru wydobyła się błękitno-biała iskierka i przez głośny huk wystrzału Ben usłyszał jazgotliwe świśnięcie kuli koło ucha; na brzuchu i piersiach czuł chłód szlifowanego malachitu. Latarka uderzyła Vincenta w chwili, gdy ten strzelał – Ben sunął wciąż po blacie – i łysy mężczyzna stęknął pod wpływem ciosu. Latarka odbiła się od niego i upadła, a strumień światła ukazał kawałek dwumetrowej abstrakcyjnej rzeźby z brązu. Do tego czasu Ben zdołał pokonać długość biurka i z impetem runął na przeciwnika. Upadli na podłogę. Rewolwer wypalił, ale pocisk trafił w sufit. Ben, leżąc na Vincencie, doskonale wyczuł jego ułożenie i natychmiast wcisnął mu kolano między uda, podniósł je gwałtownym ruchem i rąbnął w nie osłonięte krocze. Rozległ się wrzask głośniejszy niż krzyk Rachael. Benny bezlitośnie – bo nie mógł sobie pozwolić na litość – powtórzył cios kolanem i jednocześnie kantem dłoni uderzył mężczyznę w grdykę. Krzyk ucichł. Ben uderzył jeszcze raz – w czaszkę na wysokości prawej skroni, i jeszcze raz, tyle że mocniej, dużo mocniej, aż rewolwer wypadł wreszcie z bezwładnej dłoni przeciwnika. Wtedy Benny znów wydał komendę:
– Światło!
W pomieszczeniu w jednej sekundzie zrobiło się widno.
Vincent był załatwiony na cacy. Słychać było tylko ciche rzężenie, kiedy przez zmasakrowane gardło wciągał powietrze do płuc i wypuszczał je.
Wokół unosił się nieprzyjemny zapach prochu i rozgrzanego metalu.
Ben wstał i podniósł rewolwer nieprzytomnego mężczyzny. Wziął do ręki combat magnum w uczuciem znacznie głębszym niż tylko ulga.
Rachael wychyliła się zza biurka i sięgnęła po swój pistolet, który także wypadł Vincentowi z ręki. Spojrzała przy tym na Bena, a w jej oczach malowały się i szok, i zdumienie, i podziw.
Benny powrócił do ciała mężczyzny i zbadał je. Najpierw kciukiem podniósł jedną, potem drugą powiekę, sprawdzając, czy któraś ze źrenic nie jest bardziej rozszerzona, co wskazywałoby na wstrząs mózgu lub inne poważne obrażenie. Następnie delikatnie dotknął miejsca przy skroni, które zdzielił silnym ciosem, a później obmacał gardło. Upewnił się, że z Vincentem nie jest najgorzej. Z kolei ujął jego nadgarstek, wyczuł puls i zmierzył go.
Westchnął i powiedział:
– Będzie żył. Całe szczęście. Czasami nie wiadomo, jak długo trzeba bić, by nie zabić, tylko ogłuszyć. Ale on będzie żył. Trochę tu poleży, a gdy oprzytomnieje, potrzebny mu będzie lekarz. Myślę, że poradzi sobie.
Rachael wpatrywała się w niego bez słowa.
Zdjął z jednego z krzeseł poduszeczkę i podłożył ją pod szyję Vincenta, żeby tchawica była otwarta na wypadek, gdyby w przełyku nastąpiło krwawienie. Następnie przeszukał ciało, ale nie znalazł dokumentacji projektu „Wildcard”.
– Na pewno przyjechał tu z innymi. Otworzyli sejf, wzięli zawartość, a potem on został za drzwiami, czekając na nas.
Rachael położyła mu rękę na ramieniu, a kiedy on podniósł głowę, ich oczy się spotkały.
– Benny, na miłość boską, przecież ty jesteś tylko handlarzem nieruchomościami! – powiedziała.
– Tak – odparł, jak gdyby nie wiedział, o co jej chodzi. – I myślę, że jednym z lepszych.
– Ale… jak ty to wszystko… tak szybko… i skutecznie… tak agresywnie… z taką pewnością siebie…
Patrzył na nią z niemałą satysfakcją i odczuwał radość aż do bólu, bo widział, że Rachael zdała sobie sprawę, iż nie tylko ona ma tajemnice.