Nie okazał się dla niej bardziej łaskawy niż ona dla niego do tej pory. Chciał, by teraz Rachael skręcała się z ciekawości.
– Chodź – powiedział. – Spływajmy stąd, zanim znów ktoś się pojawi. Jestem dobry w te klocki, ale bicie się nie sprawia mi już przyjemności.
8
Stary moczymorda Percy w poplamionych spodniach i podartej koszuli w plamy, zbierając różne odpadki, wszedł w zaułek, gdzie stał kontener na śmieci. Wdrapał się na niego, jakby myślał, że znajdzie tam nie lada skarby. Ze śmietnika wyskoczyły dwa szczury. Percy przestraszył się i spadł ze swojej prowizorycznej drabinki. Spadając jednak, kątem oka dostrzegł leżące w śmieciach zwłoki kobiety ubranej w letnią kremową sukienkę z błękitnym paskiem.
Percy nie pamiętał swojego nazwiska.
– Nawet nie wiem, czy je kiedykolwiek miałem – zeznał trochę później w obecności Verdada i Hagerstroma. – Faktem jest, że nie używałem nazwiska tak długo, jak tylko potrafię sięgnąć pamięcią. Myślę, że kiedyś chyba miałem jakieś nazwisko, ale moja pamięć przez to cholerne tanie wino nie jest już taka jak kiedyś. A na droższy alkohol mnie nie stać, muszę więc pić te świństwa.
– Czy sądzisz, że zamordował ją ten łachmyta? – Hagerstrom spytał Verdada tak, jakby stary pijaczyna słyszał tylko wtedy, kiedy mówiło się bezpośrednio do niego.
Verdad spojrzał na Percy’ego z wyraźnym obrzydzeniem i odpowiedział tonem wyrażającym to samo uczucie.
– Nie sądzę.
– Tak. I nawet jeśli widział coś ważnego, na pewno nie zwrócił na to uwagi i nic nie pamięta.
Porucznik Verdad nie odezwał się. Jako imigrant, urodzony i wychowany w kraju znacznie mniej szczęśliwym i dającym o wiele skromniejsze możliwości rozwoju niż ten, któremu ślubował później wierne oddanie, nie miał cierpliwości ani zrozumienia dla takich nieudaczników jak Percy. Jak można, będąc od urodzenia obywatelem Stanów Zjednoczonych, mając tę bezcenną przewagę nad ludźmi w innych krajach, wybrać drogę degradacji i nędzy zamiast kariery? Julio wiedział, że powinien mieć dla takich jak Percy wyrzutków społeczeństwa więcej współczucia. Wiedział, że ten zniszczony przez życie człowiek mógł przeżyć tragedię, mógł wyalienować się na skutek cierpienia, zrządzenia losu albo braku miłości rodzicielskiej. Jako absolwent dokształcających kursów dla policjantów Julio miał sporą wiedzę z zakresu psychologii i socjologii, zwłaszcza jeśli chodzi o kręte drogi ludzi z marginesu. Mimo to jednak zapewne miałby mniejsze problemy ze zrozumieniem procesu myślowego Marsjanina niż z poprowadzeniem sprawy takiego odmieńca jak Percy. Policjant westchnął ciężko i zaczął oglądać mankiety swojej białej jedwabnej koszuli oraz perłowe spinki – najpierw przy prawym rękawie, potem przy lewym.
– Wiesz, czasami zdaje mi się, że takie jest w tym mieście prawo natury: każdy potencjalny świadek morderstwa musi być pijany i śmierdzieć – powiedział Hagerstrom.
– Jeśli nasza praca byłaby prosta, to nie lubilibyśmy jej tak bardzo, nie sądzisz? – spytał Verdad.
– Ja bym lubił. Boże, ale ten facet cuchnie!
Gdy o nim mówili, Percy wydawał się nieobecny. Na rękawie swojej koszuli w palmy dostrzegł zaskorupiały brud i zajął się jego zdrapywaniem. Potem nastąpiło głębokie, donośne beknięcie i włóczęga powrócił do tematu wypalania mózgu przez tani alkohol.
– Lepiej by było nie ciągnąć z flachy. Przysięgam na Boga, że czuję, jak z dnia na dzień kurczy mi się mózgownica, a puste miejsca wypełniają stare, mokre gazety. Myślę, że kiedy śpię, podkradają się do mnie koty i wpychają mi gazety przez uszy.
Mówił to wszystko zupełnie poważnym tonem, nawet z lekkim odcieniem niepokoju w głosie, jakby bał się tych groźnych stworów.
Chociaż nie mógł przypomnieć sobie własnego nazwiska ani wielu innych rzeczy, Percy miał jeszcze dosyć komórek mózgowych wśród „starych, mokrych gazet”, aby wiedzieć, że po odnalezieniu zwłok należy natychmiast zawiadomić policję. Wprawdzie nie należał do filarów społeczeństwa, ale czuł respekt wobec prawa i niepisanych obyczajów. Dlatego niezwłocznie pognał na posterunek. Myślał przy tym, że gdy zamelduje o zwłokach w kontenerze na śmieci, dostanie jakąś nagrodę.
Na miejsce zbrodni detektywi przybyli przed godziną, wraz z technikami z wydziału zabójstw, i gdy ci rozwijali swoje kable i włączali reflektory, Verdad bezowocnie przesłuchiwał włóczęgę. Teraz porucznik dostrzegł jeszcze jednego szczura wyskakującego w panice ze śmietnika. Technicy zakończyli właśnie fotografowanie ciała in situ i zabrali się za wyciąganie go z kontenera, płosząc przy tym gryzonia. Sierść miał pokrytą brudem, a ogon długi, różowy i wilgotny. Wstrętne zwierzę pognało wzdłuż ściany budynku w stronę wylotu zaułka. Julio musiał siłą woli powstrzymać się od wyciągnięcia rewolweru i zastrzelenia szczura. Gryzoń schował się do studzienki odpływowej o połamanych kratkach i zniknął pod ziemią.
Julio nie znosił szczurów. Sam widok szczura kłócił się z jego wyobrażeniem Ameryki, które starannie budował przez dziewiętnaście lat życia jako obywatel tego kraju i oficer policji. Gdy teraz gryzoń mignął mu przed oczami, Verdad zapomniał o wszystkim, co osiągnął tu, w Stanach, przez blisko dwie dekady i przeniósł się w czasie i przestrzeni do slumsów w Tijuana, gdzie urodził się w jednoizbowej chacie wykonanej z rzeczy znalezionych na złomowisku, z rdzewiejących beczek oraz papy. Jeśli prawo własności do mieszkania przysługiwałoby większej rodzinie, to siedmioosobowy klan Verdadów powinien był opuścić tamtą norę i zostawić ją znacznie liczniejszym szczurom.
Patrząc, jak gryzoń uciekał z oświetlonej przenośnymi reflektorami sceny dramatu w mrok zaułka i dalej, pod ziemię, Julio Verdad miał wrażenie, że nie nosi porządnego garnituru, szytej na miarę koszuli ani eleganckich, drogich trzewików, lecz używane dżinsy, łachmaniarską koszulę i dokumentnie znoszone sandały. Przeszedł go dreszcz i przez chwilę znów miał pięć lat, stał w dusznej norze w Tijuana, a był gorący sierpniowy dzień. Stał sparaliżowany z przerażenia i patrzył, jak dwa szczury żuły, pracowicie grdykę czteromiesięcznego Ernesta. Wszyscy byli na zewnątrz, siedzieli w skrawkach cienia wzdłuż zakurzonej ulicy i wachlowali się. Dzieci bawiły się i piły wodę, dorośli sączyli chłodne piwo, tanio kupione od dwóch młodocianych ladrones, którzy zdołali ukraść je z browaru minionej nocy. Mały Julio chciał krzyczeć, wołać o pomoc, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Zupełnie jakby wilgotne sierpniowe powietrze było zbyt ciężkie, by mógł ulecieć najcichszy choćby krzyk. Gdy szczury zorientowały się, że na nie patrzy, odwróciły się zuchwale i syknęły na niego. Chłopiec ruszył w ich stronę, wymachując gwałtownie rączkami, ale one cofnęły się – i to niechętnie – dopiero wówczas, gdy jeden z nich sprawdził odwagę Julia, gryząc go w lewą dłoń. Chłopiec krzyknął i odegnał szczura z jeszcze większą wściekłością – nareszcie odskoczył. Julio nie przestawał krzyczeć, aż z rozpalonej słońcem ulicy przybiegły matka i jego starsza siostra, Evalina. Przybiegły i ujrzały martwe niemowlę oraz jego starszego brata, któremu krew kapała z dłoni niczym ze stygmatu. Reese Hagerstrom był na tyle długo współpracownikiem Julia, by wiedzieć, że czuje on wstręt do szczurów, jednocześnie jednak miał dość taktu, by nie napomknąć o tym nawet słowem. Dlatego położył tylko rękę na ramieniu Verdada, swą mocarną dłoń na wątłym barku partnera, i powiedział niedbałym tonem:
– Wiesz, dam Percy’emu pięć dolców i niech spływa. On nie ma nic wspólnego z zabójstwem i nic więcej się od niego nie dowiemy. A dosyć już mam jego smrodu.