– Dobra, daj mu piątkę – powiedział Julio. – Oddam ci połowę.
Kiedy Reese wręczał pieniądze moczymordzie, Verdad patrzył, jak sanitariusze zabierają zwłoki. Starał się nie angażować uczuciowo w to, co widzi. Próbował wmówić sobie, że to duża, szmaciana lalka – albo manekin – tak, po prostu manekin, nie zaś ciało martwej kobiety. Tylko że to była nieprawda. Przeczył temu bardzo realistyczny widok. Cholera, zbyt realistyczny! Mężczyźni położyli trupa na chodniku, na specjalnie w tym celu rozciągniętych noszach.
W świetle przenośnych reflektorów fotograf wykonał jeszcze kilka dodatkowych zdjęć, a Julio podszedł bliżej, by lepiej się przyjrzeć. Kobieta była młoda, mogła mieć dwadzieścia kilka lat. Czarne włosy, czarne oczy – typowa Latynoska. Pomimo obrażeń, jakie zadał jej morderca, zmian wywołanych leżeniem wśród nieczystości oraz pogryzienia przez szczury widać było, że należała do ładnych, atrakcyjnych dziewcząt. W chwili śmierci miała na sobie letnią sukienkę w kremowym kolorze z błękitną lamówką na kołnierzyku i rękawach i z błękitnym paskiem oraz niebieskie buty na wysokim obcasie.
Ale tylko jeden but pozostał na jej nodze. Zapewne drugi zapodział się gdzieś w kontenerze.
W jej jasnej sukience i gołej stopie ze starannie polakierowanymi paznokciami było coś niewymownie smutnego.
Na polecenie Verdada dwóch ludzi w mundurach założyło gumowce, aseptyczne maski, jakie noszą chirurdzy, i wspięło się do kontenera w poszukiwaniu drugiego buta, ewentualnego narzędzia zbrodni oraz wszystkiego, co mogłoby mieć związek ze sprawą. W tym celu musieli oni przetrząsnąć śmietnik centymetr po centymetrze.
Znaleźli torebkę denatki. Kobieta nie została obrabowana, gdyż w portfelu były czterdzieści trzy dolary. W torebce znajdowało się również prawo jazdy, wydane na nazwisko: Ernestina Hernandez, dwadzieścia cztery lata, zamieszkała w Santa Ana.
Ernestina.
Julio wzdrygnął się. To imię znów przywiodło na pamięć jego braciszka, Ernesta. Poza tym Ernestina, tak jak dawno nieżyjący chłopiec, stała się pokarmem dla szczurów. I choć Julio nie znał tej kobiety, kiedy tylko usłyszał jej imię, powziął silne postanowienie, że musi rozwiązać zagadkę jej zabójstwa.
Odnajdę tego, który cię zabił, obiecał w myślach. Byłaś taka śliczna, a musiałaś zginąć, zanim jeszcze zaznałaś życia. I jeśli na tym świecie jest choć trochę sprawiedliwości, jakaś nadzieja na to, żeby nasze istnienie miało sens, to twój zabójca nie może uniknąć kary. Przysięgam, że odnajdę go, choćbym miał go ścigać na koniec świata.
Dwie minuty później w kontenerze na śmieci znaleziono poplamiony krwią zielony fartuch – taki jakie noszą chirurdzy. Na kieszonce wyhaftowany był napis: KOSTNICA MIEJSKA W SANTA ANA.
– Do diabła! – zawołał Hagerstrom. – Myślisz, że ktoś z kostnicy poderżnął jej gardło?
Julio Verdad zmarszczył brwi na widok fartucha, ale nic nie powiedział.
Technicy z laboratorium starannie złożyli go, uważając, by nie strzepnąć jakiegoś włoska czy nitki, które mogły się na nim znajdować, a następnie włożyli do plastykowego woreczka i zasunęli zamek błyskawiczny.
Dziesięć minut później policjanci przeszukujący śmietnik znaleźli skalpel ze śladami krwi na ostrzu – drogie, pierwszorzędnej jakości narzędzie chirurgiczne, takie jakich w szpitalach używa się do operacji, a w zakładach medycyny sądowej do przeprowadzania sekcji.
Skalpel również został umieszczony w plastykowej torebce, obok fartucha, fartuch zaś – obok przykrytych już zwłok.
Minęła północ, kiedy przeczesano prawie cały kontener, a brakującego niebieskiego buta wciąż nie znaleziono. Jednakże został jeszcze kawałek nie zbadanej przestrzeni i wszyscy byli niemal przekonani, że zguba znajduje się właśnie tam.
9
Rachael miała dużo czasu na myślenie. Gnała przez gorącą czerwcową noc swym czerwonym mercedesem z Riverside Freeway na międzynarodową drogę numer piętnaście w kierunku wschodnim. Potem zjechała z niej na „dziesiątkę”, minęła Beaumont i Banning, przejechała wzdłuż rezerwatu Indian Morongo do Cabazon i dalej. Mijały kilometry i zanikał wielkomiejski charakter południowej Kalifornii, światła cywilizacji stawały się mniejsze i słabsze. Samochód sunął coraz głębiej w pustynię, gdzie ze wszystkich stron otwierały się olbrzymie połacie pustej ciemności, gdzie często jedynymi punktami orientacyjnymi wśród bezkresnej równiny i wzgórz były rzadkie kikuty formacji skalnych. Tu i ówdzie rosły też drzewa, ale ukazywały się tylko wtedy, gdy blade jak mleko światło księżyca wypływało zza chmur szerokimi strumieniami zza tych mniejszych i wąskimi pasemkami zza tych grubszych i skłębionych. Ten pusty, jałowy krajobraz mówił wszystko, co było do powiedzenia na temat samotności, i prowokował introspekcję. Rachael oddała się jej również, odprężona spokojną jazdą, wsłuchana w jednostajny warkot silnika i szum obracających się kół.
Benny zagłębił się w fotelu obok kierowcy i prawie cały czas uparcie milczał, wpatrzony w czarną wstęgę autostrady skąpaną w świetle reflektorów. Dwa razy próbowali nawiązać rozmowę, ale poruszane tematy były tak banalne i błahe, że w obecnej sytuacji wprost surrealistyczne. Mówili więc przez chwilę o kuchni chińskiej, potem zaległa głęboka cisza, a po jakimś czasie zaczęli rozmawiać o filmach z Clintem Eastwoodem, by znów – tym razem na dłużej – zamilknąć.
Rachael miała świadomość, że Benny odpłaca jej teraz pięknym za nadobne. Na pewno wiedział, że wprawił ją w zdumienie łatwością, z jaką rozprawił się w biurze Erica z Vincentem Baresco. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że umierała z ciekawości, gdzie się tego nauczył. Teraz, zachowując się tak chłodno i milcząco, dawał jej do zrozumienia, że niczego się od niego nie dowie, jeśli nie zacznie mówić sama. W przeciwnym razie w samochodzie nadal zalegać będzie cisza.
Ale ona jeszcze nie mogła. Jeszcze nie teraz. I tak bała się, że za bardzo wciągnęła Bena w tę niebezpieczną grę. Była zła na siebie, że do tego dopuściła. Postanowiła, że nie pozwoli, by jej przyjaciel zaplątał się w ten koszmar jeszcze bardziej. Chyba że dla jego własnego bezpieczeństwa potrzebna byłaby mu pełna wiedza o tym, co się działo i co jeszcze mogło się wydarzyć.
Zjeżdżając z międzystanowej „dziesiątki” na sto jedenastą stanową – zaledwie siedemnaście kilometrów od Palm Springs – zastanawiała się, czy zdoła odwieść Bena od zamiaru jechania z nią dalej. Przez cały czas po opuszczeniu przez nich siedziby Geneplan w Newport Beach Benny nieugięcie milczał i próba nakłonienia go, by zmienił zdanie, zdawała się mieć równe szansę powodzenia jak usiłowanie zatrzymania krzykiem przypływu oceanu.
Rachael było przykro z powodu niezręcznej sytuacji, jaka się między nimi wytworzyła. Po raz pierwszy od pięciu miesięcy, od czasu, kiedy się poznali, nie czuli się ze sobą dobrze; po raz pierwszy ich udany związek został zakłócony brakiem harmonii, a może czegoś więcej – zrozumienia i wyrozumiałości.
Wyjechali z Newport Beach o północy. O pierwszej piętnaście następnego dnia, we wtorek, byli już w Palm Springs i jechali przez centrum miasta po Palm Canyon Drive. Przez godzinę i piętnaście minut przebyli aż sto sześćdziesiąt kilometrów, jadąc ze średnią prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Ale ta prędkość nie zadowalała Rachael, której wydawało się, że wlecze się jak ślimak, a kontrola nad przebiegiem wypadków wymyka jej się z rąk.
W lecie, kiedy od pustyni napływał żar, w Palm Springs było o wiele mniej turystów niż w pozostałych porach roku. A już o pierwszej piętnaście w nocy główna ulica była dosłownie wyludniona. W tę gorącą i bezwietrzną czerwcową noc palmy oświetlone srebrnym blaskiem ulicznych latarni, stały tak nieruchomo jak namalowane na płótnie. Wystawy wielu sklepów miały wygaszone światła. Chodniki były puste. Sygnalizacja uliczna niezmordowanie pulsowała trzema kolorami: zielonym, żółtym, czerwonym i znów zielonym, żółtym, czerwonym, choć tylko mercedes Rachael znajdował się w ruchu.