Benny wprowadził małego 560 SL w kolejny zakręt, tym razem ostrzej – wjechali między domy jednorodzinne – po czym wcisnął gaz do dechy. Z szybkością rakiety kosmicznej przecięli jedną ulicę i zbliżali się do kolejnej przecznicy. Rachael pomyślała, że osiągnęli już chyba prędkość dźwięku i wkrótce pokonają przyciąganie ziemskie, wychodząc na orbitę. Tymczasem Benny ze spokojem pianisty wykonującego Sonatę Księżycową Beethovena ostro zahamował, ale bynajmniej nie z zamiarem zatrzymania się przed kolejnym znakiem STOP. Po prostu z całych sił skręcił kierownicą w prawo i dał nura w następną ulicę.
Jeśli chodzi o umiejętność mylenia pogoni, to Benny okazał się równie dobry jak w walce i Rachael miała już ochotę spytać: „Kim ty w końcu jesteś, cholera jasna? Nie mów mi, że zwykłym handlarzem nieruchomościami zbzikowanym na punkcie modeli kolejek i muzyki swingowej, bo nie uwierzę!” Ale nie powiedziała nic, bała się bowiem rozproszyć jego uwagę, bo przy tej prędkości oznaczałoby to niechybnie wypadek lub – co gorsza – wypadek i śmierć.
Ben dobrze wiedział, że pięćsetsześćdziesiątką mógłby bez trudu wygrać wyścig z cadillakiem, ale na prostej drodze, nie zaś na takich uliczkach jak te – wąskich i garbatych, zmuszających do ograniczenia prędkości. Poza tym, im bliżej byli śródmieścia, tym więcej pojawiało się świateł sygnalizacyjnych i pomimo martwej porannej pory trzeba było na skrzyżowaniach zwalniać, przynajmniej trochę, bo inaczej ryzykowało się boczne zderzenie z jakimś rannym ptaszkiem ruchu ulicznego. Na szczęście mercedes tysiąc razy bezpieczniej wchodził w zakręty, toteż Benny nie musiał podczas skręcania tak bardzo hamować jak ich prześladowcy w cadillacu. Tak więc z każdym zakrętem zyskiwał kilka metrów przewagi, których ścigający nie mogli nadrobić na następnym odcinku prostej. Ben tak zręcznie i długo lawirował, aż wrócili w pobliże Palm Canyon Drive, głównej arterii miejskiej, gdzie wreszcie zostawił pościg na tyle daleko – prawie dwie przecznice – iż zaczynał wierzyć, że już ich nie dogonią i zaraz się zgubią…
…i wtedy ujrzał radiowóz policyjny.
Stał z przodu sznura aut zaparkowanych przy krawężniku, przed skrzyżowaniem alei z najbliższą przecznica. Gliniarz musiał zobaczyć we wstecznym lusterku, że mkną jak błyskawica, bo zapaliły się czerwono-niebieskie światełka na dachu i rozległo się przeciągłe wycie syreny.
– Hura! – ucieszył się Ben.
– Nie! – Rachael krzyknęła zza foteli, choć ucho Bena było tuż przy jej ustach. – Nie możemy o niczym meldować policji! Zabiją nas, jeśli to zrobimy!
Pomimo, to, zbliżając się do wozu patrolowego, Ben zaczął hamować. Przecież Rachael nie powiedziała mu, dlaczego mają unikać policji, a on sam nie należał do ludzi, którzy wyręczają przedstawicieli prawa. Poza tym, gdy ci faceci z cadillaca zobaczą, że do akcji wkracza policja, na pewno się wycofają.
Ale Rachael krzyczała:
– Nie, Benny! Na miłość boską, zaufaj mi! Dlaczego nie chcesz mi zaufać? Jeśli się zatrzymasz, to już po nas! Nasze mózgi rozprysną się po okolicy!
Oskarżenie Rachael, że nie ma do niej zaufania, ubodło Bena. On przecież ufa jej bezgranicznie, ponieważ ją kocha! Wprawdzie za cholerę nie rozumie, co jest grane, ale mimo to jej ufa. Ton rozczarowania i oskarżenia w jej głosie był ostry jak nóż wbijany mu w serce. Zdjął więc nogę z hamulca i położył ją na gazie, po czym przemknął z prawej strony czarno-białego auta tak szybko, że błysk kolorowego światła z policyjnego „koguta” raz tylko zajaśniał we wnętrzu mercedesa. Kiedy Benny odwrócił się, zobaczył dwóch zdumionych policjantów. Pomyślał, że poczekają na cadillaca i dopiero wtedy rozpoczną pościg. A o to właśnie mu chodziło! Przecież ci faceci z cadillaca nie będą strzelać, by rozprysnąć po okolicy ich mózgi, mając na karku policję!
Ale, ku zaskoczeniu i przerażeniu Bena, obaj gliniarze, z wyciem syreny, natychmiast ruszyli za nim. Może tak byli zaszokowani widokiem mercedesa, który naciera na nich z prędkością samolotu ponaddźwiękowego, że nie zauważyli jadącego z tyłu cadillaca albo nawet widząc go, nie zdali sobie sprawy, z jaką szybkością on nadciąga. Cokolwiek jednak nimi powodowało, ruszyli z krawężnika i dali za mercedesem nura w prawo, w Palm Canyon Drive.
Ben wszedł w zakręt z zimną krwią szaleńca albo kaskadera, który wie, że metalowe wsporniki i ciężkie hydrauliczne amortyzatory, jak również całe mnóstwo innych wyrafinowanych urządzeń wyeliminują większość zagrożeń związanych z tak ryzykownym manewrem. Tylko że on nie miał ani wsporników, ani stabilizatorów. Zdał sobie sprawę, że chyba się przeliczył i, widząc, że przez chwilę – która zdawała się trwać godzinę – jadą tylko na dwóch kołach, czując swąd kopcącego się ogumienia, pomyślał, że niewiele brakuje, a cała trójka zamieni się w konserwę mięsną, zakutą w solidną niemiecką blachę. Jednakże dzięki łasce bożej oraz mistrzostwu konstruktorów firmy Daimler-Benz samochód znów stanął na czterech kołach, czemu towarzyszyło gwałtowne szarpnięcie i głuchy trzask, I znów stał się cud – żadna z opon nie pękła przy silnym zderzeniu z podłożem, jedynie Rachael wyrżnęła głową w sufit. Gwałtownie wypuściła nagromadzone w płucach powietrze i Benny poczuł na szyi jego gorący strumień.
Jednakże zanim jeszcze samochód odzyskał równowagę. Ben zauważył mężczyznę w żółtej koszulce, przechodzącego przez ulicę ze swoim cocker-spanielem w niedozwolonym miejscu. Mercedes wyskoczył na nich zza zakrętu jak strzała i zupełnie wytrącił ich z równowagi. Zatrzymali się pośrodku jezdni i obaj, pan i jego pies, wybałuszyli oczy. Mężczyzna był staruszkiem, wyglądał na dziewięćdziesiąt lat, spaniel też był zramolały; żadne z nich nie powinno włóczyć się nocą po ulicy, lecz spać i śnić – jedno o nowej protezie, drugie o drzewku do obsikiwania. Benny zbliżał się do nich, zatrważającą prędkością.
– Benny! – krzyknęła Rachael.
– Widzę, widzę!
Nie istniała szansa, by mogli zahamować na czas. Dlatego Benny nie tylko nacisnął na hamulce, lecz także zakręcił mocno kierownicą wprowadzając auto w poślizg i obracając je przy tym na Palm Canyon – z piskiem kompletnie już zdartych opon – o sto osiemdziesiąt stopni. Gdy tylko prawy tył mercedesa uderzył o krawężnik. Ben zawrócił i z rykiem silnika pognał znów w kierunku północnym. Staruszek z psem doczłapali wreszcie na chodnik, gdzie byli bezpieczni. Za to wóz policyjny był już za uciekinierami nie dalej niż dziesięć metrów.
We wstecznym lusterku Benny zobaczył, że cadillac także wyłonił się zza zakrętu i, nie przejmując się obecnością policji, kontynuował pościg. Co więcej, zaczął nawet wyprzedzać czarno-biały radiowóz.
– To szaleńcy! – krzyknął Ben.
– Gorzej niż szaleńcy – odrzekła Rachael. – Dużo gorzej.
Siedząca obok kierowcy Sarah Kiel zaczęła wydawać z siebie niepokojące dźwięki, ale nie wyglądała na przestraszoną rozgrywającymi się właśnie wydarzeniami. Sprawiała takie wrażenie, jakby pościg przywołał tylko w jej pamięci inne, dużo gorsze wspomnienia przemocy i terroru, których doznała.
Jadąc coraz szybciej po Palm Canyon w kierunku północnym, Benny znów zerknął we wsteczne lusterko i zobaczył, że cadillac taranuje bokiem wóz policyjny. Zupełnie jak banda ścigających się po szosie szczeniaków, pomyślał, albo pijanej młodzieży szukającej rozrywki. Bo tak to wyglądało… Ale już po chwili zrobiło się bardzo groźnie. Ludzie z cadillaca wyrazili swoje zamiary serią z karabinu maszynowego, skierowaną do policjantów: tatatatatata… To tak, jakby byli nie w Palm Springs, ale w Chicago w czasach Ala Capone, pomyślał Benny.