– Oni strzelają do gliniarzy! – krzyknął i chyba jeszcze nigdy w życiu nie był tak zdumiony.
Radiowóz wpadł w poślizg, uderzył o krawężnik, wjechał na chodnik i zatrzymał się w oknie wystawowym eleganckiego butiku. Ale mężczyzna na tylnym siedzeniu cadillaca wciąż wychylał się z okna, puszczając serię za serią tak długo, aż wóz policyjny znalazł się poza zasięgiem strzału.
– Oj, oj, oj, oj, oj, oj! – jęczała na siedzeniu obok Bena Sarah Kiel.
Trzęsła się przy tym i łkała, jakby ktoś zadawał jej ból. Najwyraźniej zagrożenie, w jakim się teraz znaleźli, przypomniało jej cierpienia doznane minionej nocy.
– Benny, ty zwalniasz! – upomniała Rachael.
Zszokowany Benny istotnie nieco zwolnił.
Cadillac zbliżał się do nich szybciej niż głodny rekin kiedykolwiek zbliżał się do samotnego pływaka.
Ben przycisnął pedał gazu i samochód zareagował nagłym skokiem do przodu niczym kopnięty w bebechy kot. Mknęli jak pocisk po Palm Canyon Drive, która na względnie długim odcinku była tutaj prosta. Dlatego Benny, zanim znów zaczął skręcać, mógł zwiększyć dystans między mercedesem i cadillakiem. A to pozwoliło mu wrócić do mylenia pogoni: zakręt w lewo, zakręt w prawo, w stronę wzgórz i znów na dół, cały czas w kierunku południowym. Uciekał przez starsze dzielnice, gdzie korony drzew stykały się nad ulicą, tworząc żywe łuki, potem mknął przez nowe osiedla, gdzie drzewka były małe, a zarośla tak ubogie, że nie mogły przykryć pustynnej rzeczywistości, w jakiej powstało miasto. Im więcej mieli za sobą zakrętów, tym bardziej odstawali od nich mordercy w cadillacu.
– Te sukinsyny załatwiły dwóch gliniarzy tylko dlatego, że nieszczęśnicy weszli im w drogę – powiedział zdumiony Ben.
– Oni naprawdę chcą nas dostać – odparła Rachael. – Starałam ci się to wytłumaczyć. Chcą nas dostać jak cholera.
Cadillac był już dwie przecznice za mercedesem, wystarczy jeszcze tylko pięć-sześć skrętów, by zgubić go zupełnie, bo nie widząc uciekinierów, napastnicy nie będą wiedzieli, gdzie skręcić.
Słysząc drżenie w swoim głosie, Benny zdziwił się bardzo. Nie lubił tych wibracji.
– Ale do cholery, przecież oni nawet przez chwilę nie mieli szansy, by nas dostać. W końcu jedziemy zgrabnym sportowym cackiem, a oni ciężkim sedanem. Powinni to byli przewidzieć. Mieli jedną szansę na sto. I to w najlepszym razie. Jedną na sto, a jednak pozbawili życia dwóch ludzi.
W następny zakręt wszedł poślizgiem, lekko skręcając kierownicę.
– O Boże, o Boże, o Boże – stęknęła cicho i z przerażeniem Sarah, kuląc się w swym fotelu tak nisko, jak tylko pozwalały na to pasy bezpieczeństwa, i zasłaniając piersi ramionami, zupełnie jak wtedy, gdy naga kucała w kabinie pod prysznicem.
Z tyłu dobiegł go głos Rachael, nie mniej roztrzęsiony niż przed chwilą jego własny.
– Zabili policjantów, bo bali się, że oprócz naszych zapiszą także numery rejestracyjne cadillaca, po których łatwo będzie ich zidentyfikować.
Reflektory cadillaca znów wynurzyły się zza zakrętu, ale już w dużo większej odległości niż poprzednio. Ben ponownie skręcił w jakąś ulicę i pognał przez mrok między starymi domami, które psuły fantazyjny image Palm Springs.
– Sugerowałaś, że jeśli zgłosisz się na policję, to oni dopadną cię jeszcze szybciej – odezwał się Benny.
– Tak.
– To dlaczego nie pozwolili, żeby dorwał nas patrol?
– To prawda, że w areszcie łatwiej by mnie dostali. Nie miałabym żadnej szansy. Ale zabijając mnie w takich okolicznościach, narobiliby wokół siebie za dużo szumu. Ci ludzie w cadillacu… i ich koledzy… woleliby załatwić to po cichu, nawet gdyby musieli nieco odczekać.
Zanim z tyłu znów wynurzyły się światła cadillaca, Benny zdążył skręcić w najbliższą przecznicę. Jeszcze jeden albo dwa skręty i na dobre wymknie się pościgowi.
– Czego oni od ciebie chcą, do cholery? – spytał.
– Dwóch rzeczy. Po pierwsze, tajemnicy, którą ich zdaniem znam.
– A jak jest naprawdę?
– Nie znam jej.
– A po drugie?
– Drugiej tajemnicy, którą faktycznie znam. I którą dzielę z nimi, tyle że oni nie chcą, bym podzieliła się nią z kimś więcej. Dlatego starają się mnie uciszyć.
– Co to za tajemnica?
– Jeśli ci powiem, to i ciebie będą chcieli zabić.
– Myślę, że już wypruliby mi flaki, gdybym dostał się w ich łapy – rzekł Benny. – I tak tkwię w tym po uszy, możesz mi więc powiedzieć.
– Skoncentruj się na prowadzeniu samochodu.
– Powiedz mi.
– Nie teraz. Musisz skupić się na tym, żebyśmy się ich na razie pozbyli.
– O to się nie martw i nie staraj się, do cholery, zasłaniać tym swojego milczenia. Już po krzyku. Jeszcze tylko jeden zakręt i nigdy nas nie znajdą.
I wtedy pękła prawa przednia opona.
10
Dla Julia i Reese’a była to długa noc.
Dwie minuty po wpół do pierwszej zakończono przeszukiwanie kontenera na śmieci, ale błękitnego buta Ernestiny Hernandez nie znaleziono.
Gdy tylko zwłoki odwieziono do kostnicy, wszyscy policjanci rozjechali się do domów, by przyłożyć głowy do poduszek i rano wstać wypoczętymi. Wszyscy, oprócz porucznika Julia Verdada. On wiedział, że ślady pozostawione przez sprawców zbrodni mają dla policjanta wartość przez dwadzieścia cztery godziny po jej dokonaniu. Co więcej, zawsze po przydzieleniu mu nowej sprawy zabójstwa nie mógł spać co najmniej przez jedną noc i rozmyślał nad motywami, które przypuszczalnie kierowały przestępcą.
Zresztą tym razem miał wobec ofiary specjalne zobowiązanie. Z przyczyn, które komuś mogłyby się wydać dziwne, ale które do niego przemawiały bardzo silnie, Verdad czuł się w tę sprawę niezwykle zaangażowany. Chciał doprowadzić mordercę Ernestiny na ławę oskarżonych i w tym wypadku nie uważał tego tylko za swój służbowy obowiązek, lecz również za punkt honoru.
Jego partner, Reese Hagerstrom, towarzyszył mu – mimo późnej pory – bez słowa sprzeciwu. Reese pracowałby dla Julia, dla Julia i nikogo więcej, przez okrągłą dobę; odmawiałby sobie nie tylko snu, ale i regularnych posiłków oraz wolnych dni. Gotów był na każde poświęcenie. Julio wiedział, że gdyby kiedyś trzeba było stanąć w linii strzału, wystawić pierś na kule i zginąć, Reese i to zrobiłby dla niego – bez najmniejszego wahania. To było coś, co obaj czuli w swych sercach i kościach, ale czego nigdy nie wypowiadali.
Za dwadzieścia pierwsza przynieśli rodzicom Ernestiny wiadomość o jej tragicznej śmierci. Ich skromny dom znajdował się jedną ulicę na wschód od Main Street. Wokół rosły magnolie. Policjanci musieli obudzić domowników. Zrazu nikt nie dawał wiary straszliwej wieści, rodzice byli przekonani, że córka wróciła już do domu i śpi, ale jej łóżko – oczywiście – okazało się puste.
Chociaż Juan i Maria Hernandez mieli sześcioro dzieci, przyjęli ten cios z rozpaczą nie mniejszą, niż przyjęliby go rodzice jedynaka. Weszli do salonu. Maria nie miała siły, by stać, i opadła na sofę obitą różową tkaniną. Jej dwóch najmłodszych synów, obaj kilkunastoletni, usiadło po bokach matki z zaczerwienionymi oczami. Byli zbyt wstrząśnięci, by zachować postawę mucho, tak charakterystyczną dla latynoskich chłopców w ich wieku. Maria trzymała w dłoniach oprawną w ramki fotografię Ernestiny i na przemian to łkała, to gorączkowo wspominała szczęśliwe lata dziewczyny. Inna jej córka, dziewiętnastoletnia Laurita, usiadła sama w jadalni, nieprzystępna, niepocieszona, i ściskała w garści różaniec. Juan Hernandez zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem, z zaciśniętymi zębami i gniewnym spojrzeniem, które miało maskować łzy. Na nim, jako na głowie rodu spoczywał obowiązek zachowania spokoju i równowagi w rodzinie, zakłóconej teraz przez śmierć. Musiał być silny, ale nie potrafił i dwa razy wychodził do kuchni, gdzie za zamkniętymi drzwiami wydawał z siebie zdławione jęki boleści.