Julio nie mógł nic zrobić, by ulżyć ich cierpieniu, wzbudził jednak ich zaufanie do wymiaru sprawiedliwości i nadzieję na odnalezienie mordercy. Jego zaangażowanie w sprawę Ernestiny, jego pewność i zrównoważenie wyczuwalne w głosie, sugerowały, że jest człowiekiem o wytrwałości ogara, który naprawdę doprowadzi zabójcę przed sąd. A może wzbudził zaufanie tych ludzi, ponieważ w jego oczach, głosie i wyrazie twarzy widoczna była wściekłość na samo istnienie śmierci, niezależnie od tego kto padał jej ofiarą. Ta wściekłość narastała w nim od lat, od owego upalnego popołudnia, kiedy zobaczył szczura, który zagryzł jego młodszego braciszka. A dziś ogień w jego wnętrzu był już tak wielki i jasny, że wszyscy musieli go dojrzeć.
Julio i Reese dowiedzieli się od państwa Hernandez, że Ernestina wyszła wieczorem z domu w towarzystwie swej najlepszej przyjaciółki, Becky Klienstad. Obie dziewczyny były kelnerkami w pobliskiej restauracji meksykańskiej. Pojechały do miasta samochodem Ernestiny: starym dziesięcioletnim fordem fairlane niebieskiego koloru.
– Jeśli nieszczęście spotkało moją Ernestinę – powiedział pan Hernandez – to co się stało z biedną Becky? Na pewno jej też się coś przytrafiło. Coś strasznego.
Z kuchni państwa Hernandez Julio zadzwonił do rodziny Klienstad w Orange. Becky, właściwie Rebecca, była poza domem. Rodzice nie niepokoili się o nią, bo to w końcu dorosła dziewczyna, a ulubione przez nią i Ernestinę lokale z muzyką taneczną czynne są do drugiej w nocy. Zaczęli się niepokoić dopiero po rozmowie z porucznikiem Verdadem.
Było dwadzieścia po pierwszej w nocy.
Julio wsiadł do zaparkowanego przed domem Hernandezów samochodu bez policyjnych oznaczeń i wpatrzył się tępo w wypełnioną zapachem magnolii noc. Przez otwarte okna dochodziły go szmery liści poruszających się na wietrze. Pusty i smutny odgłos.
Reese uruchomił komputer, którego końcówkę mieli w samochodzie, i wprowadził do niego dane dotyczące niebieskiego forda Ernestiny. Numery rejestracyjne uzyskał od jej rodziców.
– Zobacz przy okazji, czy nie ma dla nas jakichś informacji – powiedział Julio.
Sam nie odważyłby się w tej chwili obsługiwać komputera. Był za bardzo zdenerwowany, gotów pod byle pretekstem zaatakować pięściami kogokolwiek lub cokolwiek. Gdyby miał z komputerem jakiekolwiek problemy albo przez pomyłkę wcisnął niewłaściwy klawisz, jego frustracja mogłaby się wyładować na tym elektronicznym urządzeniu stanowiącym najłatwiejszy cel.
Reese uzyskał połączenie z centralnym bankiem danych i na ekranie pojawiły się żądane informacje. Lekko świecące zielone literki przesuwały się z dołu do góry. Był to meldunek dwóch cywilnych oficerów, którzy na polecenie Julia udali się do kostnicy miejskiej. Mieli się tam upewnić, czy znalezione w śmietniku skalpel i zakrwawiony fartuch lekarski mogły należeć do kogoś z personelu zakładu medycyny sądowej. Pracownicy potwierdzili, że z magazynu zginęły: skalpel, fartuch laboratoryjny, zestaw garderoby szpitalnej wraz z nakryciem głowy oraz para antystatycznych butów. Jednakże nie istniały żadne przesłanki, by o kradzież posądzić kogokolwiek z personelu kostnicy.
Julio oderwał wzrok od monitora i patrząc się w ciemność nocy, powiedział:
– Nasza sprawa zabójstwa wiąże się ze zniknięciem ciała Erica Lebena.
– Może to tylko przypadek… – rzekł Reese.
– Wierzysz w przypadki?
Reese westchnął.
– Nie.
Jakaś ćma zaczęła się obijać o przednią szybę.
– Może ten, kto ukradł zwłoki, zamordował także Ernestinę – domyślał się Julio.
– Ale dlaczego?
– Tego musimy się dowiedzieć.
Julio odjechał spod domu Hernandezów. Z dala od obijających się o szyby owadów, z dala od szeleszczących liści.
Potem skręcił na północ i zaczął oddalać się od centrum Santa Ana.
Jechał rzęsiście oświetloną Main Street, ale nie mógł uwolnić się od głębokiego mroku, który zaczął go otaczać. Nawet na chwilę nie potrafił otrząsnąć się z ciemności, albowiem tkwiła ona w nim samym.
Była pierwsza trzydzieści osiem.
Pustymi ulicami dość szybko dotarli do hiszpańskiej rezydencji Erica Lebena. Noc w tej zamożnej dzielnicy była cicha, jakby pełna szacunku dla wielkich pieniędzy. Ich kroki odbijały się głuchym echem od płytek chodnikowych, a gdy zadzwonili do drzwi, głębokie tony dobiegły ich uszu niczym z wnętrza studni.
Julio i Reese nie stanowili władzy w Villa Park, gdyż tu już nie sięgała ich jurysdykcja. Jednakże w tak rozległym kompleksie urbanistycznym, jaki tworzy Wielka Pomarańcza, stanowiąca jedną wielką aglomerację administracyjnie podzieloną na mniejsze wspólnoty, nie ograniczano dochodzenia do danego okręgu jurysdykcyjnego i nie pozwalano, by przestępca mógł zyskać na czasie lub skryć się, przekraczając granice miasta. Kiedy zachodziła konieczność prowadzenia śledztwa w innym okręgu, zwykle otrzymywało się eskortę od lokalnych władz albo nawet zezwolenie na samodzielną pracę i wszystkie podania o taką zgodę niemal automatycznie akceptowano.
Jednakże działanie oficjalnymi kanałami to strata czasu, toteż Julio i Reese często gwałcili protokół. Jeździli tam, gdzie musieli pojechać, przesłuchiwali, kogo tylko chcieli, i kontaktowali się z lokalnymi władzami wyłącznie wtedy, gdy natrafiali na coś, co nie leżało w zakresie ich kompetencji lub zainteresowania, albo gdy rozwój sytuacji groził niebezpiecznymi konsekwencjami.
Niewielu detektywów postępowało tak zuchwale. Niestosowanie się do przyjętej procedury groziło upomnieniem. Powtarzające się gwałcenie przepisów mogło być odczytane jako brak poszanowania prawa i spowodować zawieszenie w czynnościach. Najwyższą karą było pożegnanie się z awansem albo niedoczekanie emerytury w tym samym miejscu pracy.
To ryzyko nie dotyczyło jednak Julia i Reese’a. Nie dlatego, że nie zależało im na awansach czy policyjnych emeryturach, ale dlatego, że rozwiązanie prowadzonych spraw i wysłanie morderców do więzienia było dla nich ważniejsze niż kariera zawodowa czy zabezpieczenie finansowe. Być gliną i nie ryzykować życia za swe ideały – to bez sensu, a jeśli już człowiek gotów był oddać życie, to jakie znaczenie mogły mieć takie przyziemne drobiazgi jak podwyżka czy zabezpieczenie na starość?
Kiedy nikt nie odpowiedział na dzwonek, Julio spróbował otworzyć drzwi. Były zamknięte. Nie użył wytrychu ani nie wyważył ich, gdyż nie mieli nakazu rewizji, koniecznego, by mogli wejść do domu Erica Lebena. Prawo przecież zakładało niewinność swoich obywateli i chroniło przed naruszeniem ich prywatności.
Obeszli dom dookoła i na jego tyłach znaleźli to, czego im było trzeba: wybitą szybę w drzwiach prowadzących z patia do kuchni. Nie byliby policjantami, gdyby nie założyli najgorszego – że uzbrojony napastnik włamał się do domu w celach rabunkowych i mógł skrzywdzić jego mieszkańców. Należało zatem pospieszyć z pomocą.
Wyjęli broń i ostrożnie weszli do środka. Pod ich stopami zaskrzypiały odłamki szkła.
Gdy następnie przechodzili z pokoju do pokoju, zapalając we wszystkich światło, zobaczyli wystarczająco dużo, aby usprawiedliwić swoje wtargnięcie: krwawy ślad odciśniętej dłoni na oparciu białej sofy w salonie, spustoszenie w sypialni. A w garażu… niebieskiego forda Ernestiny Hernandez.