Выбрать главу

– Tak.

– Nie dał pani żadnego powodu do żalu.

– Ale cały czas wydaje mi się, że to nie wypada pozostawać tak obojętną. A ja przecież… nic nie czuję.

– Eric nie tylko był trudnym człowiekiem, Rachael. Był również głupcem, skoro nie poznał się na tym, jaki klejnot ma w pani osobie, i nic nie zrobił, żeby panią zatrzymać.

– Jest pan bardzo miły.

– Nie, Rachael, to prawda. Gdyby nie była to najszczersza prawda, nie mówiłbym tak o swoim kliencie. Zwłaszcza że odszedł już z tego świata.

Karetka odjechała z miejsca wypadku, zabierając ze sobą ciało. Zaprzeczając wrażeniu, które sprawiały do tej pory, czerwcowe promienie słońca odbiły się od białego lakieru i błyszczących chromowanych powierzchni zderzaków chłodnym, zimowym wprost światłem, jak gdyby zwłoki Erica unosił pojazd wykuty z lodowej bryły.

Herb ruszył wraz z Rachael przez tłum gapiów w stronę jej czerwonego mercedesa 560 SL. Kiedy mijali jego biuro, powiedział:

– Mogę poprosić kogoś, by odprowadził samochód Erica do jego domu, zamknął w garażu i zostawił kluczyki u pani.

– Bardzo by mi pan tym pomógł – odparła.

Rachael usiadła za kierownicą, zapięła pasy, a wtedy Herb nachylił się do niej i powiedział:

– Wkrótce będziemy musieli porozmawiać o domu.

– Za kilka dni – odrzekła.

– I o przedsiębiorstwie.

– Przez kilka dni wszystko jeszcze będzie biegło swoim torem, prawda?

– Oczywiście. Mamy poniedziałek. Czy możemy się umówić, że przyjedzie pani do mojego biura w piątek rano? Będzie więc pani miała cztery dni na… dostosowanie się do nowej sytuacji.

– W porządku.

– O dziesiątej?

– Dobrze.

– Czy na pewno nic pani nie jest?

– Na pewno – odrzekła Rachael i ruszyła.

Dojechała do domu bez przeszkód, aczkolwiek wszystko widziała zamglone jak we śnie.

Mieszkała w oryginalnym parterowym domu w Placentia. Były tam trzy sypialnie i mnóstwo atrakcji, takich jak francuskie okna, wykuszowe ławeczki, kasetonowe sufity oraz kominek. Wynajęła go, płacąc z góry, rok temu, kiedy odeszła od Erica. Jej dom bardzo różnił się od tego w Villa Park, który wybudowano na półhektarowym obszarze wypielęgnowanych do przesady gruntów i w którym nie brakowało żadnych luksusów. Jednakże Rachael wolała swój przytulny domek niż jego okazałą rezydencję w stylu hiszpańskim nie tylko dlatego, że rozmiarami wydawał się dużo bardziej dostosowany do potrzeb człowieka, ale również w związku z licznymi złymi wspomnieniami, które kładły się cieniem na Villa Park.

Kobieta zdjęła poplamioną krwią błękitną sukienkę, umyła ręce i twarz, uczesała się i poprawiła delikatny makijaż. Przyziemne czynności doprowadzania się do porządku zaczęły powoli działać na nią uspokajająco. Ręce już się jej nie trzęsły. Choć w głębi duszy czuła zimną pustkę, to jednak drgawki ustąpiły.

Ubrała się w jeden z nielicznych u niej ciemnych kompletów – szary kostium o odcieniu węgla drzewnego i jasnoszarą bluzkę. Nie był to najodpowiedniejszy strój na gorący letni dzień. Następnie zadzwoniła do firmy pogrzebowej braci Attison, która cieszyła się w okolicy najlepszą renomą. Upewniła się, że będą ją mogli przyjąć, i zaraz pojechała do imponującego architektonicznym rozmachem domu pogrzebowego w Yorba Lirida.

Nigdy przedtem nie załatwiała tego typu spraw i nigdy nie wyobrażała sobie, że w takim doświadczeniu mogą się kryć elementy komiczne. Ale gdy weszła do biura Paula Attisona i usiadła w jego łagodnie oświetlonym wnętrzu, wyłożonym ciemną drewnianą boazerią, o podłodze pokrytej pluszową wykładziną, w którym panowała niesamowita cisza, gdy usłyszała, że mówi on o sobie „żałobny doradca”, zakwalifikowała całą sytuację jako tragikomiczną, zabarwioną czarnym humorem. Każdy szczegół był tu dopracowany i z założenia ponury, a atmosfera tak pełna szacunku i skrępowania, że aż sztuczna. Uprzejmość Attisona była służalcza i niezręczna, stanowcza i wykalkulowana, ale ku swemu zdziwieniu Rachael zauważyła, że mimowolnie podjęła grę, odpowiada na jego kondolencje i frazesy, a nawet sama wygłasza komunały. Poczuła się jak schwytany w pułapkę przez kiepskiego dramatopisarza aktor, który w złej sztuce musi wypowiadać swe drewniane kwestie, gdyż mniej żenujące jest dotrwanie do końca trzeciego aktu niż zejście ze sceny w trakcie przedstawienia. W dodatku, jakby chcąc uwiarygodnić swój tytuł „żałobnego doradcy”, Attison nazywał urnę na prochy „wiecznym schronieniem”, garderobę wkładaną na nieboszczyka przed spaleniem zwłok – „ostatnimi szatami”, balsamowanie – „przygotowaniami do zachowania w dobrym stanie”, grób zaś – „miejscem spoczynku”.

Chociaż to, w czym uczestniczyła, wypełnione było po brzegi makabrycznym humorem, Rachael nie była zdolna uśmiechnąć się nawet wtedy, gdy wreszcie po dwóch godzinach opuściła zakład pogrzebowy i znów siedziała w swym aucie. Zwykle przepadała za czarnym humorem, gdyż pozwalał drwić ze śmiertelnie poważnych aspektów życia. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj daleko jej było do żartów. Jej ponury nastrój nie był spowodowany ani żalem, ani rodzajem smutku, ani troską, jak poradzi sobie jako wdowa. Przyczyną stanu jej ducha nie był także przeżyty szok czy niemiła konstatacja, że śmierć czyha na człowieka nawet w słoneczny, jasny dzień. Przez cały czas, gdy zajmowała się szczegółami dotyczącymi pogrzebu, a także później, gdy wróciła do domu i dzwoniła do znajomych oraz współpracowników Erica, aby przekazać im tragiczną wiadomość, nie mogła zrozumieć, dlaczego wciąż zachowuje taką powagę.

Wreszcie, a było już późne popołudnie, dotarło do niej, że nie należy się dłużej oszukiwać, że przyczyną przygnębienia jest… strach. Starała się odrzucić przeczucie tego, co miało nadejść, próbowała nie myśleć o tym i nawet jej się to udawało. Ale w głębi duszy wiedziała… Wiedziała…

Obeszła dom, sprawdzając, czy okna i drzwi są dobrze zamknięte. Potem opuściła żaluzje i zaciągnęła zasłony.

O wpół do szóstej przełączyła telefon na automatyczną sekretarkę. Zaczynali bowiem dzwonić dziennikarze i domagać się wypowiedzi od wdowy po Wielkim Człowieku. Nie miała do nich cierpliwości, bez względu na to, czy byli z prasy, z radia czy z telewizji. W domu panował nieprzyjemny chłód, włączyła więc ogrzewanie. Ale zapadła tak głęboka cisza, że nie mogła jej znieść. Przedtem monotonny szum klimatyzatora i okazjonalne dzwonienie telefonu wystarczały, by nie czuła się jak w głuchym, ponurym biurze Paula Attisona.

Teraz brak dźwięków przyprawiał ją o gęsią skórkę. Włączyła więc wzmacniacz i tuner, a następnie złapała stację, która nadawała muzykę lekką. Przez chwilę stała z zamkniętymi oczami przy kolumnach i kołysała się w takt śpiewanej przez Johnny’ego Mathisa piosenki Chances Are. Później przekręciła potencjometr tak, by muzykę było słychać w całym domu.

W kuchni odpakowała tabliczkę deserowej czekolady, ułamała kawałek i położyła go na białym spodku. Następnie otworzyła małą butelkę wytrawnego szampana, wyjęła z szafki kieliszek i zabrała to wszystko ze sobą do łazienki.

W radiu Sinatra śpiewał Days of Wine and Roses.

Rachael puściła do wanny gorącą, taką jaką najbardziej lubiła, wodę i dodała do niej niewielką ilość olejku jaśminowego. Potem rozebrała się. Ale gdy chciała wejść do wanny, poczuła przyspieszone bicie serca. Powróciła trwoga, która w ostatnich minutach jakby się oddaliła. Kobieta zamknęła oczy i zaczęła powoli, głęboko oddychać, starając się uspokoić. Mówiła sobie, że zachowuje się jak dziecko, ale nie skutkowało.

Naga wyszła do sypialni i z górnej szuflady szafki nocnej wyjęła pistolet kalibru 32. Sprawdziła magazynek, by upewnić się, czy jest naładowany. Odbezpieczyła go i wzięła ze sobą do łazienki, gdzie położyła na wykładanej granatowymi płytkami podłodze, tuż obok szampana i czekolady.