W całym domu nie znaleziono żadnych zwłok – ani ciała Sarah Kiel, ani nikogo innego. Sharp był rozczarowany. Goła ukrzyżowana blondynka w Placentia stanowiła miłe, nieoczekiwane, choć nieco ekscentryczne urozmaicenie. Normalnie widywał ofiary kuli, noża, zaduszone workiem plastykowym zarzuconym na głowę lub zaciśniętym na szyi kablem. Nic nie mogło go zadziwić ani nim wstrząsnąć. Przez lata bowiem naoglądał się tego zbyt dużo. A jednak ta lalunia przybita do ściany wytrąciła go z równowagi i ciekaw był, co też doprowadzona do obłędu, rozkładająca się mózgownica Lebena jeszcze wymyśli.
Sharp sprawdził sejf ukryty w szafce łazienkowej i stwierdził, że jest pusty. Zostawił w domu Gossera, na wypadek, gdyby wrócił Leben, a sam udał się z Peake’em do garażu. Oczekiwał, że tam znajdzie ciało Sarah Kiel. Nic jednak nie znaleźli. Następnie wysłał swego pomocnika z latarką, by przeszukał podwórko, trawnik i grządki, rejestrując wszystkie ślady świeżego kopania. Wydawało się jednak nieprawdopodobne, żeby Ericowi w jego obecnym stanie chciało się kopać grób i być tak zapobiegliwym, by pogrzebać ofiary i zatrzeć za sobą ślady.
– Jeśli nic nie znajdziesz – powiedział Sharp do Peake’a – zacznij sprawdzać szpitale. Krew krwią, ale może udało jej się uciec, może jej nie zabił. Niewykluczone, że pojechała się opatrzyć.
– A jeśli znajdę ją w jakimś szpitalu?
– Wtedy natychmiast poinformuj mnie – polecił Sharp, ponieważ musiał zapobiec rozpowiadaniu przez dziewczynę o powrocie Lebena. Najpierw będzie starał się przekonać ją o tym po dobroci, potem zacznie grozić i szantażować. A gdy i to nie poskutkuje, trzeba ją będzie po cichu usunąć.
Rachael Leben i Bena Shadwaya również należało niezwłocznie odnaleźć i uciszyć.
Gdy Peake oddalił się do przydzielonych zadań, a Gosser cierpliwie czekał w sypialni, Sharp wsiadł do zaparkowanego przed domem samochodu i wrócił na parking przy Palm Canyon Drive. Stał tam wciąż śmigłowiec do jego dyspozycji.
Wznieśli się w powietrze i skierowali w stronę Riverside, gdzie były laboratoria Geneplan. Anson Sharp patrzył przez okno na oddalający się nocny pejzaż. Jego oczy zwęziły się, jakby był ptakiem, nocnym łowcą wypatrującym zwierzyny.
15
Sny Bena były tej nocy mroczne i niespokojne. Pojawiały się w nich dziwne błyskawice, które oświetlały zimną, pustą i bezmierną przestrzeń, zamieszkaną przez niewidzialne, lecz siejące strach monstrum. Owo monstrum, kryjąc się w cieniu, skradało się chyłkiem do Bena. To było – choć jeszcze nie do końca – Zielone Piekło, w którym spędził ponad trzy lata swej młodości. To było – choć jeszcze nie do końca – to samo znajome miejsce, tyle że, jak to zwykle w snach, zdeformowane.
Obudził się, krzycząc cienko, przeraźliwie i trzęsąc na całym ciele, wkrótce po wschodzie słońca. Natychmiast znalazła się przy nim Rachael. Ben przycisnął jej ciało do swojego, by znaleźć ukojenie. Ciepły i czuły dotyk kobiety odegnał zły sen o chłodzie i samotności. Miarowe bicie jej serca przypominało jednostajne pulsowanie światła latarni morskiej, które poprzez mgłę niesie marynarzom poczucie bezpieczeństwa.
Benny sądził, że Rachael chciała tylko pocieszyć starego przyjaciela. Możliwe jednak, że mimowolnie dała mu w prezencie swą miłość i oczekiwała wzajemności. Na wpół śpiąc jeszcze, z zamglonym spojrzeniem, jakby patrzył przez cienką gazę, czując pod palcami – czegokolwiek by dotknął – niewidzialną cienkość ciepłego jedwabiu, słysząc jedynie przytłumione, jakby płynące z oddali dźwięki, Benny nie wyostrzył swych zmysłów na tyle, ażeby stwierdzić, jak i kiedy to się stało, że ofiarowana mu przez Rachael otucha przemieniła się w miłość. Ben przyjął ten prezent, choć wiedział jedynie, że to się stało i już oraz że – gdy przyciągnął do siebie jej nagie ciało – po raz pierwszy w swym trzydziestosiedmioletnim życiu poczuł, że to ta jedyna. Wreszcie wszedł w nią, a ona wypełniła się nim. Wszystko było takie świeże i cudowne. Nie musieli szukać rytmów i wzorców, by znaleźć zadowolenie. Wiedzieli, co sprawi im największą przyjemność, jakby byli kochankami od dziesięciu lat.
Brzęczący delikatnie klimatyzator utrzymywał w pokoju miły chłód, Benny jednak miał prawie metafizyczną świadomość, że na okna naciera od zewnątrz pustynny żar. Klimatyzowany pokój był jak samotny pęcherzyk zimnego powietrza zawieszony w oceanie gorąca, podobnie jak wspaniała chwila czułej miłości – wrzuconą w nurt zwykłych sekund i minut bańką zatrzymanego czasu.
Okna były zasłonięte i tylko jedno malutkie okienko w kuchni, wykute wysoko w ścianie, miało nie zasłoniętą, półprzeźroczystą szybę. Przez nią właśnie płynęły coraz gorętsze promienie wschodzącego słońca. Liście palm, kołyszące się leniwie na wietrze, filtrowały jaskrawe światło i rzucały na nagą skórę kochanków miękkie cienie, falujące wraz z ruchem ich ciał.
Ben widział twarz Rachael wyraźnie, mimo iż mrok był jeszcze słabo rozświetlony. Miała zamknięte oczy i rozchylone usta. Z początku wciągała powietrze spokojnie, potem jej oddech stał się przyspieszony. Każda zmarszczka była rozkosznie zmysłowa i zarazem niezmiernie mu droga. To poczucie wartości, jaką dla niego przedstawiała, znaczyło dla Bena więcej niż wstrząsająca zmysłowość jej wyglądu. Tu chodziło bardziej o sferę doznań emocjonalnych aniżeli fizycznych, choć obie stanowiły efekt wspólnie spędzonych miesięcy i zafascynowania, któremu uległ. To właśnie ta kobieta była dla niego osobą szczególną, a sam akt fizycznego zespolenia stanowił cudowne uzupełnienie miłości duchowej.
Czując, że Benny patrzy na nią, Rachael podniosła powieki i spojrzała mu prosto w oczy. Ten nowy stopień wzajemnego kontaktu poraził go.
Drgające promienie poranka niosły ze sobą coraz więcej jaskrawego światła; zaczęły zmieniać barwy znajdujących się w pokoju przedmiotów, które przestały być srebrzystoszare i stały się pomarańczowe, żółte i złote. Kolorowe cienie położyły się także na twarzy Rachael, na jej wysmukłej szyi i pełnych piersiach. W miarę jak rosło natężenie światła, zwiększało się także tempo, w jakim się kochali. Wreszcie oboje zaczęli dyszeć, kobieta krzyknęła raz i drugi, a lekki wietrzyk za oknem zmienił się w gwałtowny wicher, zginający drzewa palmowe, rzucający na łóżko przez kuchenną szybkę niesamowite cienie. Dokładnie w chwili gdy refleksy świetlne drgnęły raptownie i zafalowały, Ben przyspieszył, wszedł w Rachael jeszcze głębiej i wyrzucił z siebie obfity zapas nasienia. Wraz z ostatnią kroplą wytrysku wyczerpała się też siła wichru, który ucichł i oddalił się w inne zakątki globu.
Potem Benny zszedł z niej i leżeli zwróceni do siebie twarzami, tak blisko, że mieszały im się oddechy. Panowała cisza. Żadne z nich nie odezwało się, bo nie czuło takiej potrzeby. Powoli znów zaczęli zasypiać.
Benny jeszcze nigdy nie czuł się taki szczęśliwy i zadowolony. Nawet w starych dobrych czasach swej młodości, zanim przyszło Zielone Piekło, zanim był Wietnam, nie zaznał czegoś takiego choćby w połowie.
Rachael zasnęła przed swym kochankiem i Ben przez chwilę z rozkoszą patrzył, jak w pokrytym śliną kąciku jej ust pojawił się maleńki pęcherzyk powietrza i zaraz pękł. Powieki zaczęły mu ciążyć i ostatnią rzeczą, którą zobaczył, nim je zamknął, była delikatna – prawie niewidoczna – blizna na twarzy Rachael, ślad po uderzeniu szklanką przez Erica.