Выбрать главу

Słaby blask poranka wpadał przez dwa okna, a mała zapalona lampka nie dostarczała dostatecznej ilości światła, by wypędzić z sypialni wszystkie cienie, ale jednak wystarczającej, by razić Erica w oczy. Niezwykle wrażliwe, wodniste i rozpalone, z większym trudem przystosowywały się teraz do jasności niż wtedy, gdy wstawał z zimnego metalowego stołu do sekcji. To tak, jakby naturalnym środowiskiem dla jego oczu stała się obecnie ciemność, nie zaś świat promieni słonecznych czy wysyłanych przez inne źródło światła.

Przez kilka minut koncentrował się na swym oddechu, który był nieregularny – raz zbyt wolny i głęboki, innym razem zbyt szybki i płytki. Wziął ze stołu stetoskop i wsłuchał się w bicie swego serca. Było nierytmiczne, ale dosyć szybkie, by nabrał pewności, że nie zapadnie znów w stan zawieszenia.

Oprócz stetoskopu Eric zabrał ze sobą również inne przyrządy, dzięki którym mógł obserwować proces zdrowienia organizmu: aparat do mierzenia ciśnienia tętniczego oraz oftalmoskop mający w połączeniu z lustrem służyć mu do sprawdzania stanu siatkówek oraz odruchów źrenicznych. Wziął też ze sobą notatnik, w którym zamierzał spisywać swe obserwacje. Towarzyszyła mu bowiem świadomość, mglista czasami, ale jednak świadomość, że to on jest pierwszym człowiekiem, który po śmierci wrócił do życia, że wejdzie do historii oraz że – gdy już w pełni odzyska zdrowie i siły – takie zapiski osiągną bezcenną wartość.

Pamiętaj o myszach… pamiętaj o myszach…

Zirytowany potrząsnął głową, jakby ta nagła i zbijająca z tropu myśl była natrętną muchą latającą mu koło nosa. Pamiętaj o myszach… pamiętaj o myszach… Nie miał zielonego pojęcia, co to może oznaczać. Przypomniał sobie jednak, że to samo dokuczliwe i dziwnie natarczywe zdanie powtarzało się w jego świadomości minionej nocy. Niejasno podejrzewał, że w gruncie rzeczy wie, co kryje się pod hasłem „myszy”, ale tę wiedzę wtłoczył w głębiny nieświadomości, gdyż była dla niego zbyt straszna. Jednakże gdy starał się skoncentrować na tym zagadnieniu i usilnie dojść prawdy, nie wychodziło mu. Stawał się natomiast coraz bardziej sfrustrowany, wstrząśnięty i zdezorientowany. Odłożył na stolik stetoskop, ale nie wziął ciśnieniomierza. Nie miał już cierpliwości – ani sprawności w palcach – by podwinąć rękaw koszuli, zawiązać gumę wokół przedramienia, obsługiwać gruszkowatą pompkę i jednocześnie trzymać skalę z wynikami. Próbował tego minionej nocy, ale z powodu swej niezręczności zaraz dostał szału. Nie wziął także oftalmoskopu do zbadania oczu, gdyż w tym celu trzeba by iść do łazienki i użyć lustra. A on nie zniósłby teraz swojego widoku: szara skóra, mętne oczy, rozluźnione mięśnie twarzy – wszystko to sprawiało, że musiał wyglądać jak… prawie trup.

Stronice kieszonkowego notatnika były w większości nie zapisane, ale nie podjąłby się obecnie dopisywania nowych obserwacji procesu zdrowienia. Po pierwsze, stwierdził, że nie może kontrolować się dłużej niż przez kilka minut, a przecież trzeba pisać zrozumiale i czytelnie. Po drugie, widok niedbałych gryzmołów zamiast starannego i ładnego pisma, którym szczycił się dotąd, na pewno znów wzbudziłby w nim zwierzęcą wściekłość.

Pamiętaj o myszach, o myszach tłukących się o ściany klatek, goniących własne ogony, pamiętaj o myszach… pamiętaj o myszach…

Eric podniósł do skroni obie ręce, jakby poprzez fizyczny ucisk chciał przytłumić nie chciane i niezrozumiałe myśli. Potem wygrzebał się z łóżka i stanął na nogi. Musiał oddać mocz, a potem coś zjeść. To były pozytywne objawy, dowód na to, że żyje – a przynajmniej nie umarł całkowicie. Z tych dwóch prostych fizjologicznych potrzeb zaczerpnął odwagi.

Ruszył w stronę łazienki, ale gdy w rogu pokoju pojawiły się ognie, natychmiast się zatrzymał. Nie były to prawdziwe płomienie, lecz ognie cieniste. Krwistoczerwone jęzory o srebrzystych zakończeniach trzaskały łakomie, pożerając cienie, z których wyrastały, ale nie dawały żadnego światła. Eric zmrużył piekące oczy i stwierdził po raz kolejny, że coś ciągnęło go do tych płomieni, do patrzenia na nie i że wśród nich pojawiały się jakieś dziwne formy. Te zaś zwijały się i… machały do niego…

Choć tych cienistych ogni bał się niewypowiedzianie, to jednak jakaś część jego jestestwa, przewrotnie i niezrozumiale, kusiła go, by wszedł w nie i przeszedł, tak jak przechodzi się przez otwarte drzwi, i zobaczył, co znajduje się za nimi.

Nie!

Gdy poczuł, że owe ciągoty przechodzą w silną żądzę, zdecydowanym ruchem odwrócił się od ognia i stał tak, balansując na granicy strachu i dezorientacji, dwóch stanów, które wobec jego słabej kondycji fizycznej szybko przerodziły się w gniew, ten zaś w furię. Wszystko zdawało się prowadzić do furii, jak gdyby stanowiła ona ostateczny i nieuchronny ekstrakt pozostałych emocji. Obok krzesła, w zasięgu ręki Erica, stała na podłodze mosiężno-cynowa duża lampa, o kloszu z rżniętego kryształu. Chwycił ją oburącz, podniósł wysoko nad głowę i rzucił. Klosz uderzył w ścianę i błyszczące odłamki kryształu rozprysnęły się wokół jak kostki lodu. Metalowy stojak trafił w krawędź pomalowanego na biało kredensu. Z brzękiem odbił się i upadł na podłogę.

Ogarnęła do żądza niszczenia. Było w niej coś z ponurej intensywności sadystycznych orgii seksualnych. Jej wspaniała siła przypominała siłę orgazmu. Za życia Eric był obsesyjnym „budowniczym”, dążył do tworzenia imperiów, zachłannie otaczał się wszelkimi dobrami. Po śmierci natomiast pojawił się w nim duch destrukcji, ciągnący go w stronę niszczenia dobytku z równą pasją, z jaką niegdyś go gromadził.

Wystrój wnętrza był supernowoczesny, uzupełniony takimi akcentami art deco, jak na przykład rozbita teraz na podłodze lampa. Nie był to styl szczególnie odpowiedni dla pięciopokojowego domku wypoczynkowego, ale zaspokajał potrzebę Erica otaczania się wszystkim, co nowe i nowoczesne. Teraz w swym szaleństwie zaczął czynić z modnie urządzonego saloniku jedno wielkie rumowisko. Najpierw podźwignął fotel – jakby ważył on tylko kilogram lub dwa – i rzucił nim w trójskrzydłe zamykane lustro, umieszczone na ścianie za łożem. Posypał się grad szklanych odłamków, a fotel wylądował wśród nich na pościeli. Eric oddychał ciężko. Podniósł przewróconą lampę i trzymając ją za pręt, uderzył w stojącą na kredensie rzeźbę z brązu. Użył przy tym ciężkiej podstawy lampy jako swego rodzaju młota. Trzask! – i rzeźba spadła na podłogę. Trzask, trzask! – wycelował prętem w kredensowe lustra, tłukąc je z zapamiętaniem. Potem rąbnął w obraz wiszący na ścianie koło drzwi do łazienki. Płótno spadło z gwoździa; leżące na podłodze, Eric podziurawił kilkoma dźgnięciami swego oręża. Czuł się dobrze, bardzo dobrze, jak jeszcze nigdy. Czuł, że żyje. Oddał się całkowicie swemu szaleństwu i dawało mu to wiele radości. W tym czasie zawarczał kilkakrotnie jak dzikie zwierzę, krzyczał coś bełkotliwie i tylko jedno słowo wydobywające się z jego gardła było zrozumiałe: „Rachael!” Wymawiał je z niespotykanym ładunkiem nienawiści, zapluwając się przy tym. „Rachael, Rachael!” Przy fotelu stał biały stoliczek. Eric tak długo walił w niego prętem, aż strzaskał go na kawałki. „Rachael, Rachael!” Strącił z szafki nocnej na podłogę mniejszą lampkę. W uszach szumiała mu krew, czuł, jak pulsują naprężone na skroniach i szyi arterie. Potem walił w samą szafkę i przestał dopiero wtedy, gdy poodpadały uchwyty od szuflad. Później zaatakował ścianę. „Rachael!” – wołał i uderzał tak długo, aż pręt był już zbyt powyginany, by mógł się jeszcze do czegokolwiek przydać. Wtedy odrzucił go na bok i chwycił za zasłony. Zaczął je szarpać i zrywać z żabek, którymi były przyczepione do karnisza. Potem cisnął na ziemię jeszcze jeden obraz i zdeptał go, wrzeszcząc: „Rachael, Rachael, Rachael!” Teraz chwiał się już na nogach i długimi ramionami kreślił w powietrzu szalone figury. Wyglądał jak oszalały byk. Nagle zauważył, że coraz ciężej mu się oddycha, poczuł, że opuszcza go dzika siła, że ucieka zeń szalona żądza niszczenia. Rzucił się na kolana, potem wyciągnął na brzuchu. Głowę odwrócił w bok, kładąc policzek na puszystym dywanie. Oddychał ciężko. Jego splątane myśli były teraz jeszcze bardziej mgliste niż oczy. Zamknął powieki, bo nie mógł znieść swego odbicia w lustrze. I choć zabrakło mu diabelskiej energii, by niszczyć, to jednak – leżąc na podłodze – nadal wykrzykiwał jedno jedyne imię: „Rachael… Rachael… Rachael…”