Wyciągnięty wygodnie w hotelowym łóżku, Anson Sharp zażywał teraz snu człowieka amoralnego i był to sen znacznie głębszy, znacznie spokojniejszy od snu człowieka prawego, uczciwego i niewinnego.
Jerry Peake zdrzemnął się na chwilę. Nie spał już od dwudziestu czterech godzin, tylko biegał po górach, gdzie poznawał osobowość swego szefa, i kiedy wreszcie wrócili do Palm Springs, był za bardzo zmęczony, by zjeść posiłek przyniesiony przez Nelsona Gossera z baru „Kentucky Fried Chicken”. Wyczerpanie nie pozwalało mu także zasnąć.
Poza tym Gosser przekazał Peake’owi polecenie od Sharpa, by agent przespał się dwie godziny i o siódmej trzydzieści rano był gotów do akcji, mając dodatkowe trzydzieści minut na prysznic i ubranie się. Dwie godziny snu! On potrzebuje dziesięciu! Przecież w ogóle nie opłaca kłaść się do łóżka, by tak szybko wstać.
Ponadto Peake dręczył się wciąż nie rozwiązanym dylematem moralnym: czy na żądanie Sharpa być jego wspólnikiem w planowanym zabójstwie i w ten sposób kosztem własnej duszy rozwijać karierę, czy też w razie konieczności zagrozić szefowi pistoletem, rujnując w ten sposób karierę, ale zbawiając duszę. Drugie rozwiązanie wydawało się bardziej oczywistym wyborem, z wyjątkiem jednego szczegółu – jeśli wymierzy w Sharpa, to może się zdarzyć, że go nieumyślnie zabije. Zresztą wicedyrektor jest szybszy i sprytniejszy. Peake dobrze o tym wiedział. Miał nadzieję, że chybiony strzał w stronę Shadwaya sprawi, że popadnie w taką niełaskę u szefa, iż zostanie wykluczony z dalszego udziału w śledztwie i w ten sposób rozwiąże swój dylemat, nie marnując kariery. Ale nic z tych rzeczy. Sharp trzymał go mocno w swych szponach i Peake musiał niechętnie przyznać, że nie tak łatwo mu się wyrwie.
Najbardziej martwiło go przypuszczenie, że człowiek sprytniejszy od niego już dawno znalazłby sposób, by odwrócić role na swoją korzyść. Jerry Peake, który nigdy nie znał własnej matki, nie kochany przez owdowiałego ponurego ojca, w szkole wyśmiewany przez kolegów, od dawna marzył, żeby z nieudacznika przerodzić się w zwycięzcę, z nikogo w legendę. A teraz, kiedy nadarzyła się okazja, by zacząć się wspinać, Peake nie wiedział, w którą stronę wykonać pierwszy krok.
Podniósł się i przewrócił na drugi bok.
Knuł, planował, intrygował w myślach przeciwko Sharpowi i w imię własnej kariery, ale wszystkie te plany i pomysły były bzdurne i naiwne. Tak bardzo chciałby nazywać się George Smiley, Sherlock Holmes lub James Bond, ale czuł się raczej jak Kot Sylwester nikczemnie knujący, jak by tu złapać i schrupać cwanego Ptaszka Tweetie.
Kiedy wreszcie zasnął, męczyły go koszmary, w których spadał z drabin, dachów i drzew, próbując schwytać makabrycznego kanarka o twarzy Ansona Sharpa.
Ben stracił nieco czasu na zepchnięcie do rowu skradzionego samochodu i wyszukanie następnego. Byłoby samobójstwem prowadzić dalej chevette, skoro Sharp widział ten samochód i jego numery rejestracyjne. Wybór padł tym razem na nowego czarnego forda merkura, stojącego u wylotu ścieżki, która prowadziła nad jezioro, ale była na tyle długa, że żaden rybak nie mógł dostrzec Bena. Drzwi zamknięto wprawdzie na kluczyk, ale szyby nieco opuszczono dla wentylacji. W bagażniku chevette, wśród wielu innych rupieci, Shadway znalazł druciany wieszak, który teraz okazał się bardzo przydatny. Ben wyprostował drut, zostawiając na jego końcu haczyk, którym – korzystając z uchylonego okna – podniósł od środka blokadę zamka. Skradzionym w ten sposób merkurem podążył w kierunku międzystanowej autostrady numer piętnaście.
Nie zdążył do Barstow przed szesnastą czterdzieści pięć. Ze zdenerwowaniem stwierdził, że nie dogoni już Rachael na trasie. Stracił zbyt wiele czasu z powodu Sharpa. Kiedy z coraz niżej płynących chmur spadły pierwsze tłuste krople deszczu, zrozumiał, że w czasie burzy nie będzie mógł jechać tak szybko jak Rachael, poruszającą się bezpieczniejszym w trudnych warunkach mercedesem, i dystans między nimi jeszcze się zwiększy. Zjechał więc z pustawej drogi do centrum Barstow i z budki przy stacji Union 76 zadzwonił do Whitneya Gavisa w Las Vegas.
Zamierzał powiedzieć przyjacielowi o Ericu Lebenie, ukrytym w bagażniku samochodu Rachael. Jak dobrze pójdzie, Rachael nie zatrzyma się nigdzie po drodze i nie da mu okazji do napaści. Wtedy ten żywy trup będzie musiał poczekać w swej kryjówce, aż dojadą do Vegas. A tam Whit Gavis będzie już na niego czekał i kiedy Eric otworzy bagażnik od środka, wpakuje w niego cały magazynek ciężkiej amunicji, Rachael zaś – która nie wiedziała, co jej groziło – będzie bezpieczna.
Wszystko pójdzie dobrze. Whita w tym głowa.
Ben włożył do automatu kartę AT &T, wystukał numer i po chwili w miejscu odległym o dwieście pięćdziesiąt kilometrów, w mieszkaniu Whita, zadzwonił telefon.
Z powodu ciężkiego, wilgotnego powietrza trudno było oddychać. Na szklaną ścianę budki spadło kilka wielkich kropli deszczu.
Telefon dzwonił i dzwonił.
Mleczne dotąd obłoki przeobraziły się w szaroczarne chmury gradowe, które z kolei utworzyły skłębioną, ciemną i nieprzyjazną masę, z wielką prędkością podążającą na południowy wschód.
Telefon dzwonił, dzwonił i dzwonił.
Cholera, żeby był w domu…! – pomyślał Ben.
Ale nikt nie podnosił słuchawki. Pragnienie, żeby zastać Whita, nie pomogło. Przy dwudziestym dzwonku Ben zrezygnował.
Przez chwilę stał zrozpaczony w budce i nie wiedział, co zrobić.
Kiedyś był człowiekiem czynu i nie wahał się w sytuacjach kryzysowych. Później jego reakcją na różne nieprzyjemne obserwacje i odkrycia dotyczące świata, w którym żył, było rozwinięcie w sobie zainteresowania przeszłością, a zwłaszcza staroświeckimi kolejkami. Teraz wiedział, że to błąd – nie można uciec od rzeczywistości, przestać z dnia na dzień być tym, kim się było dotychczas. Próba ucieczki drogo go kosztowała, wykonał wiele fałszywych kroków, za które Rachael i on sam mogli zapłacić życiem. Wszystkie te lata, kiedy udawał, że jest innym człowiekiem, stępiły mu zmysły i pozbawiły formy. Dawniej nie popełniłby takiego błędu, jak puszczenie Rachael bez sprawdzenia bagażnika samochodu; dawniej nie wpadłby w taką rozpacz po nieudanej próbie dodzwonienia się do przyjaciela; dawniej nie straciłby orientacji, co robić dalej…
Przez nabrzmiałe czarne niebo przemknęła błyskawica, ale nawet ten świetlny skalpel nie rozciął brzucha burzy.
W końcu Benny stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak kontynuować podróż, jechać dalej do Vegas w nadziei, że wszystko będzie dobrze, na przekór wrażeniu, że nadzieja jest płonna. Mógł przecież jeszcze zatrzymać się w odległym o sto kilometrów Baker i spróbować stamtąd ponownie dodzwonić się do Whita.
Może za drugim razem dopisze mu szczęście. Musi dopisać.
Otworzył drzwi budki i pobiegł do skradzionego forda. I znów błyskawica rozjaśniła pociemniałe niebo. Kanonada grzmotów przetoczyła się między niebem a oczekującą deszczu ziemią. W powietrzu unosiła się woń ozonu.
Benny wskoczył do samochodu, zatrzasnął drzwiczki, włączył silnik. I wtedy wreszcie rozpętała się burza. Miliony ton wody lały się z nieba na pustynny piasek; to był prawdziwy potop.
30
Rachael wędrowała po dnie szerokiego arroyo. Wydawało jej się, że pokonuje całe kilometry, choć w rzeczywistości przeszła kilkaset metrów. To wrażenie większego dystansu wynikało częściowo z palącego bólu w zwichniętej kostce, który wprawdzie mijał, ale bardzo powoli.
Czuła się tak, jakby weszła do labiryntu-pułapki, z którego – mimo gorączkowych poszukiwań – nigdy nie znajdzie wyjścia. Mijała liczne węższe kanały, odnóża głównego arroyo, wszystkie znajdujące się po jej prawej ręce. Zastanowiła się, czy skręcić w jeden z tych wąwozów, ale każdy z nich jeszcze w zasięgu jej wzroku załamywał się pod pewnym kątem, tak że nie miała pewności, czy nie zapuści się po prostu w ślepą uliczkę.