Po lewej stronie miała Erica, który biegł wzdłuż krawędzi wyschniętego strumienia, na wysokości drugiego piętra, i śledził jej bezsilną ucieczkę. Wyglądał jak zmutowany mistrz labiryntu w grze „Lochy i smoki”. Gdyby zaczął schodzić po ścianie arroyo, Rachael musiałaby natychmiast rozpocząć wspinaczkę po przeciwległym zboczu, gdyż inaczej nie zdołałaby przed nim uciec. Jedyną jej szansą ocalenia było znaleźć się nad nim, wyszukać kilka dużych odłamków skalnych i cisnąć nimi w prześladowcę. Tymczasem miała nadzieję, że w ciągu kilku najbliższych minut Eric nie zacznie opuszczać się na dno arroyo. Zanim bowiem ona rozpocznie wspinaczkę, musi odczekać jeszcze trochę, aż ustąpi ból w kostce.
Z zachodu, znad Barstow, przetoczył się głuchy grzmot: długa pojedyncza salwa, potem kolejna i jeszcze jedna, głośniejsza od poprzednich. Niebo nad tą częścią pustyni było szaroczarne jak pogorzelisko złożone tylko z popiołów i wystygłych, zwęglonych elementów. Wypalone niebiosa opuszczały się ku ziemi niczym klapa, która zaraz zatrzaśnie się nad wąwozem. Ciepły wiatr ponuro gwizdał i wył, ślizgając się po powierzchni pustyni. Co pewien czas jakiś podmuch wpadał do kanału, sypiąc Rachael w twarz ziarenkami piasku. Burza, która na dobre rozpętała się już na zachodzie, tu jeszcze nie dotarła, choć była już w drodze; ciężki jej zapach unosił się w naelektryzowanym powietrzu, które niedługo zaczną siekać strugi ulewnego deszczu.
Minęła zakręt i zatrzymała się, widząc kłęby suchych chwastów, które wiatr rzucił na dno arroyo. Popychane przez prąd zstępujący, kule pędziły prosto na nią, a towarzyszyło im przeciągłe syczenie, gwizd niemal, jakby to były żywe istoty. Chciała zejść z drogi tym najeżonym brązowym kłębom, potknęła się jednak i upadła jak długa na wyschnięte, pokryte osadem dno kanału. Padając zlękła się, że ponownie skręci bolącą kostkę, ale na szczęście uniknęła tego.
Jednocześnie usłyszała jakieś nowe hałasy. Przez chwilę myślała, że to kłęby chwastów ocierają się o siebie, pędząc niczym sfora psów po dnie kanału, ale głośniejszy łoskot skierował jej czujność na prawdziwe źródło dźwięku. Obejrzała się i uniosła głowę: ujrzała Erica zdrapującego się po ścianie arroyo. Widocznie czekał, aż Rachael upadnie lub trafi na przeszkodę. Teraz więc, kiedy leżała, szybko skorzystał z okazji. Zdążył już pokonać jedną trzecią wysokości i nadal zachowywał równowagę, w tym miejscu bowiem ściana nie była tak stroma jak tam, gdzie Rachael zdecydowała się opuścić na dno parowu. Schodząc Eric spowodował lawinę kurzu i kamieni, ale nie stanowiła ona dlań przeszkody. Za minutę będzie już na dnie. Wystarczy, że zrobi kilka kroków, a znajdzie się nad nią…
Przerażona tą wizją Rachael poderwała się i podbiegła do przeciwległej ściany wąwozu z zamiarem wspięcia się na górę. Uświadomiła sobie jednak, że zgubiła kluczyki od samochodu. Najprawdopodobniej Eric i tak dopadłby jej albo sama zgubiłaby się na tym pustkowiu, ale nawet gdyby jakimś cudem dotarła do mercedesa, potrzebne jej będą kluczyki.
Eric znajdował się już prawie w połowie wysokości i wciąż schodził w chmurze wzniecanego pyłu.
Rachael wróciła do miejsca swego upadku, gorączkowo szukając kluczyków i nie mogąc ich znaleźć. Nagle spostrzegła, że kawałek czegoś cienkiego i lśniącego wystaje spod suchego brązowego osadu. Najwyraźniej upadła na kluczyki i wcisnęła je ciałem w miękką glebę. Podniosła je teraz.
Eric miał jeszcze do pokonania mniej niż połowę wysokości. Wydawał z siebie dziwny dźwięk: cienkie, przenikliwe zawodzenie – pół szept, pół wrzask.
Po niebie przetoczył się grzmot, teraz już trochę bliżej. Rachael znów rzuciła się w stronę przeciwległej ściany, wkładając kluczyki do kieszeni dżinsów. Wciąż pociła się obficie, z trudem łapała powietrze, oblizywała spieczone wargi i udawała, że nie czuje bólu w piersiach. Przeciwległe zbocze było równie łagodne jak ściana, po której schodził Eric, ale wspinanie się jest trudniejsze, zwłaszcza ze zwichniętą kostką. Po przebyciu kilku metrów – aby utrzymać równowagę i nie odpaść od ściany – musiała desperacko użyć rąk i kolan, i stóp.
Pełne grozy wycie Erica było coraz bliżej.
Bała się odwrócić głowę. Do krawędzi kanału zostało pięć metrów.
Szybsze poruszanie się utrudniała miękkość podłoża. W niektórych miejscach wyschnięta, krucha ziemia rozsypywała się pod jej stopami i dłońmi, gdy próbowała znaleźć pewny punkt oparcia. Żeby utrzymać dystans, który zdobyła, musiałaby być pająkiem. Panicznie bała się, że nagle odpadnie od ściany i poleci na dno wąwozu.
Do krawędzi arroyo pozostały prawie cztery metry, a więc musiała znajdować się na wysokości drugiego piętra.
– Rachael – usłyszała za sobą chrapliwy głos niby-Erica i przeszły ją ciarki.
Nie patrz w dół, nie patrz, nie patrz, na miłość boską, nie patrz…
Pionowe kanaliki erozyjne przecinały ścianę na całej jej wysokości. Niektóre miały kilka centymetrów szerokości i głębokości, inne kilkadziesiąt. Należało trzymać się od nich z daleka. Tam gdzie znaczyły zbocze zbyt blisko siebie, ziemia była szczególnie krucha i groziła osypaniem się pod ciężarem Rachael.
Na szczęście tu i ówdzie przebiegały pasma prążkowanego kamienia – różowe, szare, brązowe, z żyłami czegoś, co wyglądało na kwarc. To były zewnętrzne krawędzie warstw geologicznych, które erodujący arroyo zaczynał dopiero odsłaniać. Tam znalazła dobre punkty oparcia.
– Rachael…
Wyciągnęła rękę, by złapać wystający z miękkiej ziemi tuż nad jej głową kawałek skały. Miała nadzieję, że nie będzie on na tyle kruchy, by zarwać się pod jej ciężarem. Ale zanim zdążyła go dotknąć, poczuła, że coś trąca ją w prawą piętę. Dłużej nie mogła się wzbraniać, teraz musiała już spojrzeć za siebie. Dostrzegła – wielki Boże! – niby-Erica, który stał na zboczu tuż za nią, jedną ręką podpierając się o skarpę, a drugą starając się złapać ją za piętę. Brakowało mu tylko dwóch – trzech centymetrów.
Z przerażającą zręcznością – właściwą bardziej zwierzęciu niż ludzkiej istocie – Eric poderwał się i rzucił na ścianę wyżej. Jego ruchy cechowała niezwykła sprawność. Znów wyciągnął rękę. Był już tak blisko, że mógł nie tylko chwycić ją za piętę, ale nawet za łydkę. Jednakże Rachael też nie ruszała się jak leniwiec. Jak na swoje możliwości, szybko reagowała na zbliżanie się swego prześladowcy. Wysoki poziom adrenaliny wyzwolił w niej nowe siły. Złapała oburącz występ skalny i, desperacko dźwigając się całym swym ciężarem – mimo braku pewności, czy skała to wytrzyma – oderwała się od skarpy. Zawisła w powietrzu i natychmiast podciągnęła kolana. Potem z impetem wyprostowała je, mierząc obcasami w wyciągniętą dłoń niby-Erica i miażdżąc jego długie, kościste, zmutowane palce.
Stwór wydobył z siebie nieludzki ryk.
Kopnęła jeszcze raz.
Rachael spodziewała się, że Eric odpadnie od ściany, ten jednak trzymał się mocno, znów skoczył w jej stronę i z rozmachem uderzył ją pięścią w lewą stopę, wydając przy tym tryumfalny wrzask.
Niemal w tej samej chwili Rachael ponownie go kopnęła, tym razem jedną nogą w ramię, a drugą – prosto w twarz.
Usłyszała trzask rozdzieranego materiału, a następnie poczuła pieczenie w łydce. Domyśliła się, że potwór, nie zważając na kopniaki, przebił szponami jej dżinsy.
Po chwili ryknął jednak z bólu, stracił wreszcie równowagę i przez chwilę wisiał, trzymając się spodni Rachael. Potem jego szpony złamały się, tkanina rozerwała do końca i stwór spadł na dno arroyo.