Выбрать главу

Rachael nie traciła czasu na obserwację, jak prześladowca znów wspina się po skarpie, tylko od razu skoncentrowała się na swym najważniejszym zadaniu – wejściu na występ skalny, na którym niepewnie wisiała. Pulsowanie bólu przeszywającego jej ramiona odpowiadało rytmowi, w jakim dziko waliło serce. Naprężone mięśnie rwały, odmawiając posłuszeństwa. Zacisnęła zęby i zaczęła oddychać przez nos tak energicznie, że przypominało to chrapanie konia. Następnie podciągnęła się na rękach, stopami wspierając o ścianę. Nie było jej stać na lepszą asekurację. Dzięki wytrwałości i determinacji, wzmocnionym motywującym do działania strachem – wspięła się wreszcie na występ.

Była wyczerpana, wszystko ją bolało, ale nie pozwoliła sobie na odpoczynek. Podciągnęła się ostatnie trzy metry, znajdując punkty oparcia dla stóp i dłoni, w kończących się już odkrywkach skalnych i między odsłoniętymi przez erozję korzeniami mesquite, które rosły na krawędzi wąwozu. I tak dotarła na sam jego skraj, przecisnęła się przez wyrwę w zaroślach i padła na piasek.

Z nieba spłynęła na ziemię, niczym schody dla zstępującego bóstwa, błyskawica i wszystkie rosnące wokół rośliny rzuciły wokół siebie gigantyczne, lecz przemijające, cienie. Potem nadszedł grzmot, głuchy i głęboki. Rachael, leżąc na plecach, poczuła jego wibracje.

Przesunęła się na skraj przepaści, modląc się w duchu, żeby niby-Eric wciąż leżał nieruchomo, już naprawdę martwy, na jej dnie. Może upadł na skałę? Na dnie kanału było dużo skał. To możliwe. Może wylądował na jednej z nich i skręcił sobie kark?

Spojrzała w dół: niby-Eric znajdował się w połowie wysokości ściany.

Kolejna błyskawica oświetliła jego zdeformowaną twarz, posrebrzając nieludzkie oczy, a na ostrych zębach potwora kładąc drobne błyski, podobne do wyładowań elektrycznych.

Rachael zaczęła ryć czubkami butów miękką ziemię i zrzucać grudy, wraz z wyrywanymi przy tym krzakami, na głowę potwora. Ten jednak uporczywie trzymał się poprzecinanego żyłami kwarcu występu skalnego, chowając tylko głowę pod spód, dla ochrony przed spadającymi nań bryłami piaszczystego, pełnego łodyg i korzeni gruntu. Rachael przestała kopać ziemię, rozejrzała się za kamieniami, znalazła kilka, wszystkie wielkości jaja, i rzuciła nimi w dłonie niby-Erica. Trafiony, puścił się występu, ale nie spadł na samo dno, gdyż zdołał zaczepić się pod skałą, w miejscu gdzie Rachael nie zdołała go już dosięgnąć.

Mogła tak czekać długo, nawet całymi godzinami, aż znowu się pojawi, i wtedy ponowić bombardowanie, tylko co by to dało? Zmarnowałaby tylko czas i energię, a gdy zabrakłoby już w zasięgu jej ręki kamieni, Eric ze zwierzęcą zwinnością, nie zważając na grudy ziemi – jedyny oręż, jaki by pozostał Rachael – wspiąłby się na powierzchnię i wykończył ją.

Niewidzialny niebiański moździerz znów wypalił i w górze po raz trzeci rozlało się światło błyskawicy. Tym razem nastąpiło to na znacznie mniejszej wysokości, zaledwie kilkuset metrów. Następnie rozległa się donośna, godna Armageddonu, pełna trzasków salwa – niczym głos Śmierci, mówiącej językiem elektryczności.

Obojętny na grzmoty i błyskawice, ośmielony zawieszeniem ataku, niby-Eric wystawił rękę spod krawędzi występu.

Rachael natychmiast odpowiedziała zrzuceniem kolejnych zwałów ziemi. Potwór cofnął rękę, która znów zniknęła pod skałą, ale kobieta nie przestała ryć miękkiej krawędzi kanału, aż wreszcie olbrzymia masa gruntu zapadła się pod jej nogami, o mało co nie pociągając jej ze sobą na dno wąwozu. Rachael zdążyła jednak w porę się cofnąć, unikając katastrofy, choć straciła równowagę i wylądowała twardo na pośladkach. Miała nadzieję, że widząc takie zwały ziemi zsuwające się po skarpie, prześladowca dłużej pomyśli, zanim znów wychyli się spod występu. Jego ostrożność dałaby jej kilka minut przewagi. Wstała więc i zaczęła biec przed siebie po rozpalonym piasku pustyni.

W nadwerężonych mięśniach nóg poczuła znów kłucie i rwanie. Prawa kostka zupełnie już zesztywniała, a łydka – tam gdzie niby-Eric podrapał ją pazurami – paliła piekielnym ogniem.

Usta miała tak suche jak jeszcze nigdy dotąd, a gardło wprost pękało. W płucach czuła żar gorącego pustynnego powietrza, które wciągała głębokimi, nerwowymi haustami.

Nie uległa pokusie spoczynku, nie mogła sobie pozwolić na narażanie życia dla kilku sekund relaksu. Biegła wciąż przed siebie; wolniej niż przedtem, ale najszybciej jak tylko potrafiła.

Zobaczyła, że teren zaczyna być bardziej urozmaicony: płaska równina przechodziła w skupisko niewysokich wzgórz i dolin. Musiała teraz to wspinać się, to zbiegać; szukała przy tym takiej drogi, by – wykorzystując ukształtowanie terenu – zgubić Erica, zanim ten wygrzebie się z arroyo. Wreszcie znalazła wąwóz, biegnący jej zdaniem na północ, i postanowiła w nim pozostać, podążając wciąż naprzód. Oczywiście, w czasie tej szaleńczej ucieczki mogły się jej pomylić kierunki, ale zakładała, że – chcąc wrócić do mercedesa odległego teraz o co najmniej półtora kilometra – musi iść najpierw na północ, a potem na wschód.

I znów błyskawica…

Tym razem wyładowanie trwało niezwykle długo, przynajmniej dziesięć sekund, a świecąca na granicy nieba i ziemi nitka popłynęła z południa na północ, jakby była przewleczona przez ucho niewidzialnej igły, która miała zeszyć mocno i na zawsze te dwa światy.

Błysk i empirejski grzmot, który po nim nastąpił, wystarczyły, by sprowadzić wreszcie deszcz. Twarde krople spadały na Rachael, kłując ją w twarz, niszcząc fryzurę, ale przynosząc też upragnioną ochłodę. Polizała spierzchnięte, mokre usta, dziękując niebiosom za ten dar.

Kilkakrotnie jeszcze obejrzała się za siebie, pełna obaw, że ujrzy Erica, ale nigdzie go nie było.

Zgubiła go. I nawet jeśli zostawiła za sobą ślady stóp, to teraz zmyje je deszcz. Wilgoć mogła być również jej sprzymierzeńcem i w takim wypadku, gdyby Eric – w swej zwierzęcej postaci – miał wyostrzony węch. Krople deszczu niewątpliwie rozmyją w powietrzu jej zapach. Gdyby zaś zmienione oczy Erica widziały teraz lepiej niż poprzednio, to mrok i strugi deszczu skutecznie przesłonią perspektywę.

– Uciekłaś mu – powiedziała do siebie, pędząc na północ. – Będziesz bezpieczna.

Może miała rację. Ale nie wierzyła w to.

Parę kilometrów za Barstow deszcz nie tylko wypełnił świat, ale i sam stał się światem. Wszystkie dźwięki, oprócz miarowego tarcia wycieraczek o przednią szybę, pochodziły od ulewy: nieprzerwane bębnienie na dachu samochodu, walenie strug wody z dużą prędkością o szyby, szum mokrej nawierzchni pod kołami forda. Na zewnątrz wygodnego, choć wypełnionego nagle wilgocią pojazdu zrobiło się ciemno. Prawie całe światło słońca skryło się za burzowymi chmurami i niewiele było widać przez kaskady deszczu. Czasami wiatr dmuchał na nie jak na zasłony w otwartym oknie, a wtedy szare przejrzyste warstwy gnały falującym ruchem po nie zamieszkanym pustynnym dywanie, kładąc się jedna na drugiej. Kiedy się błyskało, a następowało to teraz z niepokojącą częstotliwością, biliony kropelek jaśniały przez kilka chwil srebrzystym światłem, i wyglądało to tak, jakby na pustynię Mojave padał śnieg, czasami jednak oświetlany błyskawicami deszcz przypominał bardziej wzburzony górski potok.

Opad nasilił się tak bardzo, że wycieraczki nie nadążały z usuwaniem wody z przedniej szyby. Pochylony nad kierownicą Ben wytężał wzrok, ale droga była ledwo widoczna. Włączył światła drogowe, jednakże nie poprawiły one widoczności. Natomiast światła nadjeżdżających z przeciwka aut, choć nie było ich wiele, załamywały się na powleczonej wodą powierzchni szyby i raziły Shadwaya w oczy.