Zwolnił do sześćdziesięciu, potem do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, aż wreszcie zjechał na pobocze i, nie wyłączając silnika, włączył światła awaryjne. Najbliższy parking znajdował się w odległości ponad trzydziestu kilometrów. Od chwili kiedy nie udało mu się złapać w domu Whitneya Gavisa, niepokój o Rachael sięgnął zenitu. Benny był świadom uciekającego czasu, wiedział jednak, że teraz nie pozostaje mu nic innego, jak przeczekać burzę. Jazda w tych warunkach byłaby co najmniej nierozsądna. Gdyby stracił panowanie nad samochodem na tej mokrej nawierzchni, dostał się pod jedną z tych olbrzymich ciężarówek, które dominowały dziś na drodze, i zginął, to nigdy już nie mógłby pomóc Rachael.
Minęło dziesięć minut takiej ulewy, jakiej Benny jeszcze nie widział w swoim życiu, i zaczynał się już zastanawiać, czy ta burza kiedykolwiek się skończy. I nagle spostrzegł, że w rowie wykopanym wzdłuż pobocza pojawiła się wezbrana fala brudnej wody. Autostradę wzniesiono na skarpie, więc zalanie jej nie groziło, ale woda mogła po wystąpieniu z kanału zająć znaczne połacie pustyni. Patrząc dalej przez boczną szybę samochodu, ujrzał czarny sinusoidalny kształt, wijący się gładko po żółtobrązowej powierzchni wody, potem jeszcze jeden podobny kształt i dwa następne. Przez chwilę patrzył na nie zdumiony, aż zrozumiał, że muszą to być grzechotniki porwane przez falę, która zalała ich siedliska. W najbliższej okolicy znajdowało się zapewne kilka gniazd węży, gdyż po chwili pojawiło się ich całe mnóstwo. Płynęły teraz w poprzek wezbranego strumienia, kierując się w stronę wyżej położonej i suchszej powierzchni. Kiedy wreszcie osiągnęły przeciwległy brzeg kanału, splotły swe oślizgłe ciała, nieprzerwanie wijąc się i skręcając, tworząc spazmatycznie drgającą masę, jakby nie były pojedynczymi stworzeniami, lecz częściami rozerwanej przez wezbrane wody całości, która pragnie teraz na powrót się połączyć.
Błysnęło.
Wijące się grzechotniki, niczym włosy zapomnianej skądinąd Meduzy, wyglądały w stroboskopowym świetle błyskawicy bardziej dramatycznie, ich połyskliwe ciała poruszały się z większą wściekłością.
Widok ten zmroził Bena do szpiku kości. Odwrócił wzrok od węży i wlepił go w drogę przed sobą. Z minuty na minutę opuszczał go optymizm, a wzrastała rozpacz. Niepokój o Rachael osiągnął takie szczyty i natężenie, że ogarnęły go wewnętrzne, psychiczne dreszcze. Siedział więc tak w skradzionym samochodzie pośród ulewnego deszczu, gdzieś pośrodku zaatakowanej przez burzę pustyni…
Ulewa na pewno zatarła wszystkie ślady, jakie Rachael mogła zostawić, ale pogorszenie pogody miało i swoje ujemne strony. Wprawdzie temperatura spadła tylko o parę stopni i nadal było dosyć ciepło, to jednak Rachael – choć nie czuła chłodu – przemokła już do suchej nitki. A to jeszcze nie wszystko. Deszcz lał strumieniami, co w połączeniu z panującym mrokiem utrudniało orientację w terenie. Nawet gdy odważyła się na opuszczenie kotliny i wdrapała się na skarpę, by określić swoje położenie, słaba widoczność nie utwierdziła jej w przekonaniu, że zmierza we właściwym kierunku i wkrótce znajdzie się przy swoim mercedesie. Co gorsza, błyskawice rozdzierały czarne chmury z taką częstotliwością, że kobieta doszła do wniosku, iż tylko kwestią czasu jest, kiedy jeden z towarzyszących im piorunów trafi ją wreszcie i zamieni w kupkę popiołu.
Ale najgorsze ze wszystkiego były związane z ulewą dźwięki: szum, brzęczenie, huk, łomot, gulgotanie, kapanie, mruczenie i głuche bębnienie, które skutecznie zagłuszyłyby każdy odgłos wydany przez zbliżającego się niby-Erica. Istniało więc duże niebezpieczeństwo, że Rachael może zostać przez niego zaatakowana z zaskoczenia. Kobieta wciąż oglądała się za siebie, jak również zerkała na szczyty wzniesień otaczających dolinkę, po której dnie biegła. Przed każdym zakrętem zwalniała w obawie, że czai się za nim niby-Eric, że wyłoni się z mrocznej ściany deszczu, ze świecącymi oczami, i chwyci ją w swe szkaradne łapy.
Ale kiedy niespodziewanie natknęła się na niego, potwór nie spostrzegł jej. Wybiegła właśnie zza jednego z tych zatrważających zakrętów i ujrzała go w odległości pięciu, może dziesięciu metrów. Klęczał na środku doliny i był zajęty czymś, czego Rachael nie mogła zrazu pojąć. Ze zbocza wyrastała oszlifowana przez wiatr, pełna okrągłych żłobień formacja skalna w kształcie klina. Kobieta szybko schowała się za nią, by pozostać nie zauważoną. W pierwszej chwili chciała zawrócić na pięcie i pobiec w drugą stronę, ale zaintrygowała ją przedziwna pozycja niby-Erica. Nagle bardzo ważne stało się dla niej to, by dowiedzieć się, co on robi. Obserwując go z ukrycia, mogłaby spostrzec coś, co być może pomogłoby jej w ucieczce, a nawet w przyszłości dało przewagę w czasie konfrontacji. Zaczęła więc badać podziurawioną skałę, aż znalazła wyżłobiony przez wiatr duży, prawie dziesięciocentymetrowej średnicy, otwór na wylot, przez który mogła obserwować niby-Erica.
Stwór wciąż klęczał na mokrej ziemi, pochylony, a deszcz siekał jego szerokie, garbate plecy. Wyglądał, jakby… się zmienił. Nie przypominał już tego człowieka, którego spotkała przed toaletą. Był strasznie zdeformowany, jak poprzednio, ale w inny sposób. Subtelna różnica, niemniej istotna… Co to właściwie było? Rachael patrzyła przez tulejowaty otwór, a wiatr dmuchał jej delikatnie w twarz. Wytężyła wzrok, by lepiej widzieć. Deszcz i przytłumione światło utrudniały obserwację, odniosła jednak wrażenie, że ten, który był jej mężem, przypomina teraz mniej gada, bardziej zaś małpę. Był cięższy, niezdarny, miał opuszczone długie ramiona i nadal długie kościste palce, zakończone pazurami.
Nie, nie, zapewne wszystkie te „zmiany” to tylko złudzenie, przecież struktura kości i mięśni nie mogła ulec tak istotnej metamorfozie w ciągu mniej niż kwadransa. A może…? W końcu… dlaczego nie? Jeśli integralność genetyczna kompletnie się u niego załamała od minionej nocy, kiedy to skatował Sarah Kiel, a wtedy jeszcze wyglądem wciąż przypominał człowieka, jeśli przez ostatnie dwanaście godzin jego twarz, ciało i kończyny mogły zmienić się tak drastycznie, to nie ulegało wątpliwości, że tempo tego przeobrażania było tak szalone, że różnice uwidaczniały się już po upływie kwadransa.
Było to zatrważające odkrycie.
A po nim nastąpiło jeszcze gorsze: Eric trzymał w dłoniach węża. Jedną ręką chwycił gada tuż za łbem, a drugą przy końcu wijącego się ciała i jadł go żywcem! Rachael widziała rozwarte, zwisające bezwładnie szczęki grzechotnika, zęby jadowe, połyskujące w świetle błyskawic niczym dwa kawałki kości słoniowej, widziała, jak zwierzę daremnie stara się odwrócić łeb i ukąsić dłoń niby-człowieka, który go ściska. Eric szarpał swymi ostrymi kłami wężowe mięso, poczynając od środka ofiary, i pożerał je gwałtownie. Ponieważ jego szczęki były dłuższe i cięższe od ludzkich, ich nieprzyzwoicie łapczywe ruchy – rozrywanie i przeżuwanie grzechotnika – widać było nawet z większej odległości.
Zaszokowana Rachael chciała odwrócić oczy od tego widoku, zbierało jej się na wymioty. Ale ani nie odwróciła się, ani nie zwymiotowała – obrzydzenie ustąpiło miejsca zaciekawieniu i potrzebie zrozumienia Erica.
Zważywszy, jak bardzo zależało mu na schwytaniu Rachael, niejasne było, dlaczego zarzucił pościg. Czy o niej zapomniał? Czy może ukąsił go wąż i teraz wściekle mści się na nim w myśl zasady „oko za oko”?
Ale niby-Eric nie znęcał się bynajmniej nad wężem – on go po prostu jadł, pożerał łapczywie kęs za kęsem! W pewnej chwili stwór spojrzał na przecinane piorunami niebo. Oświetlona błyskawicami twarz była wykrzywiona w zatrważającym wyrazie nieludzkiej ekstazy. Najwyraźniej rozkoszował się rozrywaniem węża na kawałki. Jego ciało drgało przy tym spazmatycznie. Głód niby-Erica zdawał się równie wielki i nienasycony, jak trudny do opisania.