Elektroniczny zegar na desce rozdzielczej potwierdził czas wskazywany przez zegarek mężczyzny: siedemnasta piętnaście. Nadal jednak ten letni dzień był bardziej mroczny, niż powinien być o tej porze. Zakryte burzowymi chmurami niebo spowodowało wcześniejszą szarówkę, okolica zanurzała się powoli, acz nieubłaganie w objęcia pseudozmierzchu.
Utrzymując obecną prędkość, Ben nie mógł dojechać do Vegas przed dwudziestą trzydzieści; zapewne dotrze tam dwie-trzy godziny później niż Rachael. Zwłaszcza że będzie musiał zatrzymać się w Baker, jedynym w tej części Mojave cywilizowanym miejscu, aby ponownie zadzwonić do Whitneya Gavisa. Benny czuł jednak, że nie uda mu się skontaktować z przyjacielem, czuł, że dobry los opuszcza jego i Rachael.
31
Eric zachował niejasną pamięć o grzechotnikach. Ich zęby zostawiły na jego dłoniach, ramionach i udach punktowe ranki, ale były one już dawno zaleczone, deszcz zaś zmył z przemoczonego ubrania krwawe plamy. Zmutowane wnętrzności paliły tym dziwnym, nie sprawiającym bólu ogniem nadchodzącej przemiany, co zupełnie nie pozbawiło go zdolności odczuwania krążącego w żyłach jadu. Od czasu do czasu słabły mu kolana, żołądek podchodził do gardła, oczy zachodziły mgłą lub dostawał zawrotów głowy, ale z minuty na minutę wszystkie te objawy zatrucia ustępowały. Gdy szedł przez spowitą w mroku pustynię, powracało doń wspomnienie węży: oślizgłe kształty, wijące się wokół niego jak języki ognia, szepczące coś w języku, który prawie rozumiał. Z trudem mógł uwierzyć, że węże istniały naprawdę. Kilka razy przypomniał sobie, jak – ogarnięty szałem jedzenia – odgryzał kawałki wężowego mięsa, żuł je i przełykał. Jakaś jego część reagowała na te krwawe wspomnienia z podnieceniem i satysfakcją. Inna jednak część – ta, która wciąż pozostawała Erikiem Lebenem – była zdegustowana i oburzona. Szybko przestał o tym myśleć, świadom, że jeśli tego nie zrobi, to zagrożona zostanie z trudem przywrócona jasność jego umysłu.
Szedł szybko w nie znanym mu kierunku, wiedziony jedynie instynktem. Prawie cały czas był zupełnie wyprostowany, mniej lub bardziej jak człowiek, ale czasami garbił się i powłóczył nogami, zwieszając ramiona niczym małpa. Niekiedy ogarniało go pragnienie, by opaść na wszystkie cztery kończyny i szorować brzuchem po mokrym piasku; ta dziwna żądza napawała go jednak lękiem i na razie udawało mu się jej oprzeć.
Tu i ówdzie na powierzchni pustyni paliły się cieniste ognie, ale nie ciągnęło go do nich tak jak przedtem. Nie były już tak tajemnicze i intrygujące, podejrzewał, że są to wrota do piekła. Kiedy ostatnim razem widział te eteryczne płomienie, pojawił się też od dawna nieżyjący wuj Barry, który zapewne wyszedł z nich. Eric nie wątpił, że Barry Hampstead przebywał w piekle, tak więc wszystkie drzwi prowadziły do potępienia. Kiedy Eric zginął poprzedniego dnia w Santa Ana, stał się własnością szatana i miał spędzić z Barrym Hampsteadem całą wieczność. Ale w ostatniej chwili wyrwał się z objęć śmierci i w ten sposób uratował duszę przed ogniem piekielnym. Teraz szatan otwierał przed nim te drzwi w nadziei, że kierowany ciekawością Eric przekroczy próg jednych lub drugich i wyląduje w zarezerwowanej już dla niego wypełnionej siarką, celi. Rodzice ostrzegali go, że jego potępiona za poddawanie się lubieżnym żądzom wuja oraz za późniejszy mord na swym dręczycielu dusza może pójść do piekła. Teraz wiedział, że mieli rację. Piekło było tuż-tuż. Bał się spojrzeć w jego ogień, z którego coś uśmiechało się do niego i kiwało nań.
Pędził przed siebie, tratując drobne krzaczki. Burza, niczym ścierające się armie, wypełniła przestworza kanonadą głuchych grzmotów i oślepiających błysków.
Wkrótce okazało się, że instynkt wiódł go na parking przy autostradzie, gdzie po raz pierwszy od swego zmartwychwstania spotkał Rachael. Solenoidy, które błędnie odczytały mrok jako zapadanie zmierzchu, uruchomiły lampy fluorescencyjne, zawieszone na frontowej ścianie budynku i nad wszystkimi drzwiami. Zapaliły się również latarnie na parkingu, rzucając niebieskawe światło na pokrytą kałużami nawierzchnię.
Kiedy w skąpanym w deszczu mroku ujrzał betonową sześcienną bryłę budynku z toaletami, w umyśle Erica rozjaśniło się i nagle przypomniał sobie wszystko, co dotyczyło Rachael. Pamiętał, że przejechała go ciężarówka na Main Street – i to była jej sprawka – a ponieważ gwałtowny szok śmierci wyzwolił jego niebezpieczny rozwój, ją również winił za potworną mutację swojego organizmu. Już prawie ją miał, już prawie rozrywał jej ciało na kawałki, ale zdołała mu się wymknąć, kiedy opanował go straszliwy głód, niepohamowana potrzeba dostarczenia paliwa wyrwanemu spod kontroli metabolizmowi. Teraz, kiedy myślał o niej, czuł, że zimna, gadzia nienawiść znów zaczyna nim władać. Wydobył z siebie cienki krzyk wściekłości, który zginął jednak wśród odgłosów burzy.
Obchodząc dookoła budynek, poczuł, że ktoś jest w pobliżu. Przebiegł go dreszcz. Rzucił się na kolana i podczołgał pod betonową ścianę, gdzie znalazł się w cieniu, poza kręgiem światła rzucanego przez lampę. Podniósł głowę, wstrzymując oddech i nasłuchiwał. Wysoko umieszczone okno w męskiej toalecie było otwarte, a w środku ktoś się ruszał, potem zakaszlał, następnie Erica dobiegło cienkie, słodkie podśpiewywanie: All Alone in the Moonlight z musicalu Cats. Szuranie i stukanie butów na betonowej posadzce, po czym drzwi otwarły się na zewnątrz, może ze trzy metry od miejsca, gdzie klęczał Eric, i z toalety wyszedł mężczyzna.
Facet zbliżał się do trzydziestki, był dobrze zbudowany, z wyglądu kostyczny, miał na sobie kowbojskie buty, koszulę, dżinsy i brązowy kapelusz typu stetson. Przez chwilę, patrząc na padający deszcz, stał osłonięty daszkiem. Nagle wyczuł obecność Erica, odwrócił się w jego stronę, przestał podśpiewywać i tylko spoglądał na to monstrum, pełen niewiary i przerażenia.
Kiedy mężczyzna zwrócił się ku niemu, Eric zareagował tak szybko, jak gdyby był odbiciem błyskawicy, która zaświeciła na horyzoncie. Wysoki i barczysty kowboj mógłby być niebezpiecznym przeciwnikiem dla normalnego człowieka, który chciałby z nim stoczyć walkę, ale Eric już dawno nie był normalnym człowiekiem – on już w ogóle nie był człowiekiem. Poza tym przewagę potwora zwiększał szok, który sparaliżował mężczyznę na jego widok. Niby-Eric rzucił się na swą ofiarę i rozpruł jej brzuch wszystkimi pięcioma pazurami prawej łapy. W tym samym czasie, ściskając kowboja drugą łapą za gardło, zniszczył mu tchawicę i struny głosowe, wskutek czego ten nie zdążył nawet krzyknąć. Krew trysnęła z przerwanych tętnic szyjnych. Śmierć zajrzała w oczy mężczyzny, jeszcze zanim Eric zdążył przeorać mu pazurami cały brzuch. Kaskada parujących flaków wylała się na mokry beton, a martwy człowiek osunął się na swe gorące jeszcze wnętrzności.
Eric czuł się podniecony, wolny i potężny. Pochylił się nad ciepłymi zwłokami. Dziwne, ale zabijanie nie przerażało go już ani nie napawało wstrętem. Stawał się pierwotną bestią, której sprawiało to dziką radość. Nawet ta jego część, która pozostała ludzka, która była jeszcze Erikiem Lebenem, niezaprzeczalnie odprężyła się po dokonaniu tego mordu; odczuwała też satysfakcję z powodu niezwykłej siły i kociej zwinności zmutowanego ciała. Eric wiedział, że powinno go to szokować, przyprawiać o mdłości, ale nie miał takich objawów. Całe życie kierowała nim potrzeba dominacji nad otoczeniem, niszczenia przeciwników i teraz ta żądza znalazła wyraz w swej najczystszej formie: okrutnym, bezlitosnym zabijaniu.
Po raz pierwszy mógł sobie wyraźnie przypomnieć zabójstwo dwóch dziewcząt, którym w poniedziałek wieczorem odebrał w Santa Ana samochód. Nie czuł się już odpowiedzialny za ich śmierć, nie miał żadnych wyrzutów sumienia – ogarnęły go tylko słodkie, okrutne zadowolenie i nieopisana radość. W istocie, wspomnienie przelanej krwi, wspomnienie nagiej kobiety, którą przybił gwoździami do ściany, tylko zwiększyły odprężenie po zamordowaniu kowboja. Serce Erica biło obłędny rytm dzikiej radości.