Mary Higgins Clark
Nie Trać Nadziei
Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Raz jeszcze
Dla najbliższego mi i najukochańszego człowieka, Johna Conheeneya – mojego wspaniałego męża;
oraz
dzieci z rodziny Clarków: Marilyn, Warrena i Sharon, Davida, Carol i Pat;
wnuków z rodziny Clarków: Liz, Andrew, Courtney, Davida, Justina i Jerry’ego;
dzieci z rodziny Conheeneyów: Johna i Debby, Barbary, Trish, Nancy i Davida;
wnuków z rodziny Conheeneyów:
Roberta, Ashleya, Lauren, Megan, Davida, Kelly, Courtney, Johnny’ego, Thomasa i Liama.
Jesteście fantastyczni i wszystkich was ogromnie kocham.
Podziękowania
Koniec pisania książki to czas na wyrażanie wdzięczności ludziom, którzy razem ze mną odbyli tę podróż.
Jestem nieskończenie wdzięczna mojemu długoletniemu wydawcy, Michaelowi Kordzie. Trudno uwierzyć, że minęło dwadzieścia osiem lat, odkąd dane nam było się poznać przy okazji „Where Are the Children?”. Każda praca z nim to prawdziwa przyjemność, podobnie jak od dwunastu lat z jego wspólnikiem, Chuckiem Adamsem. Zawsze byli mi cudownymi przyjaciółmi i doradcami.
Specjalistka od reklamy, Lisi Cade, moja prawa ręka w tych sprawach, dodaje mi odwagi, jest spostrzegawcza, zawsze pomocna na tyle sposobów, że nie sposób je wymienić. Kocham cię, Lisl.
Wdzięczna jestem także swoim agentom: Eugene’owi Winickowi oraz Samowi Pinkusowi. Prawdziwi z nich przyjaciele, niezależnie od okoliczności.
Zastępca kierownika redakcji, Gypsy da Silva, raz jeszcze zadziwiła mnie cudowną skrupulatnością. Wielkie dzięki i wyrazy wdzięczności na zawsze.
Dziękuję także jej współpracownikom, do których należą: Rose Ann Ferrick, Barbara Raynor, Stefe Friedeman, Joshua Cohen i Anthony Newfield.
Zawsze będę serdecznie wdzięczna moim pomocnicom i przyjaciółkom: Agnes Newton i Nadine Petry oraz pierwszej czytelniczce książki, mojej bratowej, Irene Clark.
Zawsze też będę ogromnie sobie ceniła opinię córki, a jednocześnie także pisarki, Carol Higgins Clark. Razem przeżywamy wszelkie wzloty i upadki weny. Wzloty zaczynają się zwykle wraz z ukończeniem książki.
Jestem też ogromnie wdzięczna Carlene McDevitt, mojemu ekspertowi w kwestiach związanych z testowaniem nowych leków, która cierpliwie przeprowadziła mnie przez wszelkie wątpliwości, zaczynające się zwykle od słów: „Załóżmy, że…, A gdyby tak…?”. Jeżeli jakieś szczegóły są inne, niż być powinny, cała wina leży po mojej stronie.
Zamykam podziękowaniami dla mojego męża, Johna, i naszych cudownych rodzin – dzieci oraz wnuków, które wymieniam w dedykacji.
A teraz, drodzy czytelnicy, możecie przystąpić do lektury. Oby ta książka wam się spodobała.
1
Owo pamiętne spotkanie akcjonariuszy – choć lepszym zwrotem na określenie tego wydarzenia byłoby raczej „pospolite ruszenie” – odbyło się dwudziestego pierwszego kwietnia w Grand Hyatt Hotel na Manhattanie. Dzień był zaskakująco zimny i wietrzny, a jednocześnie ponury – stosownie do okoliczności. Wiadomość, która dwa tygodnie wcześniej ukazała się na pierwszych stronach wszystkich tytułów prasowych, została powitana z prawdziwym, wyjątkowo szczerym żalem. Oto bowiem Nicholas Spencer, prezes i główny zarządzający spółki Gen-stone, rozbił się swoim prywatnym samolotem w drodze do San Juan. Jego firma była o krok od otrzymania błogosławieństwa Instytutu Żywności i Leków dla szczepionki, mającej z jednej strony eliminować możliwość rozrostu komórek nowotworowych, a z drugiej – zatrzymywać postęp choroby u osób już dotkniętych jej przekleństwem. Nowy środek miał zapobiegać i leczyć, a Nicholas Spencer był jedynym człowiekiem odpowiedzialnym za jego powstanie. Nazwał swoją firmę „Gen-stone”, nawiązując do kamienia z Rosetty, który umożliwił rozszyfrowanie języka starożytnych Egipcjan i pozwolił na zrozumienie godnej podziwu kultury tego narodu.
Alarmujące nagłówki informujące o zniknięciu Spencera bardzo szybko ustąpiły miejsca sensacyjnemu i zaskakującemu oświadczeniu prezesa zarządu Gen-stone. Oznajmił, że nastąpiły równie niespodziewane jak liczne niepowodzenia w eksperymentach sprawdzających skuteczność szczepionki, w związku z czym nie zostanie ona w najbliższej przyszłości przedstawiona do akceptacji Instytutu Żywności i Leków. Oświadczył także, iż z konta spółki zniknęły dziesiątki milionów dolarów, najwyraźniej zdefraudowanych przez Nicholasa Spencera.
Nazywam się Marcia DeCarlo, ale jestem lepiej znana jako Carley. Nawet teraz, siedząc w odgrodzonym linami sektorze dla mediów na zebraniu akcjonariuszy i obserwując wściekłe, zdumione oraz zrozpaczone twarze dookoła, nadal nie potrafię uwierzyć w to, co usłyszałam. Bo z tego, co powiedziano, wynika, że Nicholas Spencer, dla wielu: Nick, to oszust i złodziej. Cudowna szczepionka była tylko owocem jego wybujałej wyobraźni, chciwości oraz sprytnym chwytem reklamowym. Nicholas Spencer oszukał ludzi, którzy zainwestowali w jego firmę – często oszczędności całego życia albo rodzinne majątki. Oczywiście robili to, mając nadzieję na znaczny wzrost wartości akcji, ale wielu z nich podjęło ryzyko, wierząc, że ich pieniądze pomogą w wynalezieniu cudownego leku. Nie tylko inwestorzy ponieśli straty z powodu upadku firmy; wraz z bankructwem Gen-stone także fundusze emerytalne pracowników spółki – ponad tysiąca osób – straciły jakąkolwiek wartość.
Wszystko to wydawało się po prostu niemożliwe.
Ponieważ ciała Nicholasa Spencera nie odnaleziono, połowa zebranych w audytorium nie uwierzyła w jego śmierć. Druga połowa zaś najchętniej wbiłaby mu w serce drewniany kołek – gdyby tylko znaleziono jego zwłoki.
Prezes zarządu Gen-stone, Charles Wallingford, miał twarz barwy popiołu, ale z wrodzoną elegancją, zyskaną dzięki odpowiednim mariażom wielu pokoleń, usiłował zaprowadzić jaki taki porządek. Pozostali członkowie zarządu, z posępnymi minami, siedzieli razem z nim w pierwszym rzędzie na podium. Dla szarego zjadacza chleba byli oni prominentnymi figurami w biznesie i społeczeństwie.
W drugim rzędzie znaleźli się ludzie, których rozpoznałam jako członków zarządu firmy prowadzącej księgowość Gen-stone. Niektórzy udzielali czasami wywiadów dla „Weekly Browser”, niedzielnego dodatku, do którego pisywałam w kolumnie finansowej.
Na prawo od Wallingforda siedziała kobieta ubrana w czarny kostium, z pewnością kosztujący fortunę. Twarz miała alabastrowo białą, włosy kunsztownie upięte w kok. Lynn Hamilton Spencer. Żona Nicka. A może raczej: wdowa po nim. Jednocześnie, całkiem przypadkiem, moja przybrana siostra, którą spotkałam dokładnie trzy razy w życiu. Muszę przyznać, że jej nie lubię. Zaraz to wyjaśnię. Dwa lata temu moja owdowiała matka wyszła za mąż za owdowiałego ojca Lynn. Poznała go w Boca Raton, gdzie mieszkali w sąsiednich domach.
Podczas kolacji, dzień przed ślubem naszych rodziców, Lynn Spencer rozzłościła mnie protekcjonalnym założeniem, iż naturalnie jestem oczarowana jej mężem. Owszem, wiedziałam, kto to taki Nicholas Spencer – „Time” i „Newsweek” pisały o nim bez przerwy. Pochodził z Connecticut, był synem lekarza rodzinnego, którego hobby stanowiły badania z dziedziny mikrobiologii. Doktor Spencer urządził w domu laboratorium, a Nick od dziecięcych lat spędzał tam większość wolnego czasu, pomagając ojcu w eksperymentach.
– Dzieci miewają ukochane pieski czy kotki – opowiadał dziennikarzom – a ja miałem białe myszki. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale od najmłodszych lat pobierałem nauki u geniusza mikrobiologii.