Podeszłam do niej, poniewczasie uświadamiając sobie, że raczej nie powinnam jej podawać ręki, wobec czego niezgrabnie poklepałam ją po ramieniu i usiadłam na dwuosobowej kanapce naprzeciwko. Na stoliku, na toaletce i szafce nocnej stały kwiaty. Żaden z tych bukietów nie należał do tych, które kupuje się w pośpiechu w szpitalnym holu. Jak wszystko inne wokół Lynn – były drogie.
Zezłościłam się na siebie, bo miałam wrażenie, że Lynn pozbawiła mnie pewności siebie. Przez chwilę jak gdybym oczekiwała, że to ona ustali nastrój wizyty. Przy naszym pierwszym spotkaniu, na Florydzie, była łaskawą damą. Przedwczoraj – słabą kobietą wzbudzającą współczucie. A dzisiaj?
– Carley, nie wiem, jak ci dziękować za twoje słowa podczas wywiadu.
– Powiedziałam tylko, że cierpisz i że cudem uszłaś z życiem.
– Zadzwoniło do mnie kilkoro przyjaciół, którzy przestali się do mnie odzywać po zniknięciu Nicka. Podejrzewam, że po obejrzeniu wywiadu zdali sobie sprawę, że padłam ofiarą oszustwa tak samo jak oni.
– Lynn, co teraz myślisz o swoim mężu? – Musiałam zadać to pytanie. Właściwie po to tutaj przyszłam.
Spojrzała w dal nad moim ramieniem. Twarz jej stężała. Splotła palce i zacisnęła dłonie, ale zaraz się skrzywiła i rozłożyła ręce.
– Wszystko stało się tak szybko… Katastrofa lotnicza… Trudno mi uwierzyć w śmierć Nicka. Był kwintesencją życia. Poznałaś go, więc na pewno wiesz, co mam na myśli. Wierzyłam mu. Był dla mnie człowiekiem pełnym ideałów. Mówił mi: „Lynn, pokonam raka, ale to dopiero początek. Kiedy widzę te wszystkie dzieci, które urodziły się głuche, niewidome albo z rozszczepem kręgosłupa, a wiem, jak blisko jesteśmy zapobieganiu takim defektom, szlag mnie trafia, że jeszcze nie skończyliśmy badań nad tą szczepionką”.
Spotkałam Nicholasa Spencera tylko raz, ale wiele razy widywałam go w telewizji. Świadomie czy nieświadomie Lynn naśladowała charakterystyczną nutę jego głosu, ową potężną pasję, która zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie.
Wzruszyła ramionami.
– Teraz mogę się tylko zastanawiać, czy moje całe życie z tym człowiekiem nie było przypadkiem jednym wielkim oszustwem. Czy nie ożenił się ze mną wyłącznie po to, by zyskać dostęp do ludzi, do których inaczej nie mógłby się zbliżyć.
– Jak się poznaliście?
– W firmie public relations, w której pracowałam. Obsługiwaliśmy wyłącznie klientów z najwyższej półki. Chciał rozpocząć kampanię reklamową, zawiadomić świat o testowanej szczepionce. Potem zaczęliśmy się spotykać prywatnie. Wiedziałam, że jestem podobna do jego zmarłej żony. Popatrz, jak to człowiek nigdy nie wie… Nawet mój tata stracił oszczędności na emeryturę, bo uwierzył Nickowi. Jeżeli Nick z premedytacją oszukał mojego tatę i tych wszystkich ludzi, którzy stracili pieniądze, to człowiek, którego pokochałam, w ogóle nie istniał. – Zamilkła na chwilę. – Wczoraj odwiedziło mnie dwóch członków zarządu. Im więcej się dowiaduję, tym bardziej nie mogę się pozbyć myśli, że Nick był bardzo sprytnym oszustem.
Uznałam, że najwyższy czas zawiadomić ją o moim zawodowym zleceniu, więc powiedziałam o zbieraniu materiałów dla „Wall Street Weekly”.
– Musimy się z tym śpieszyć – zakończyłam.
– Najwyższy czas odkryć prawdę.
Zadzwonił telefon stojący przy łóżku. Podałam Lynn słuchawkę. Ujęła ją w czubki palców, chwilę milczała skupiona, potem ciężko westchnęła.
– Tak, mogą przyjść – oddała mi telefon. – Dwóch policjantów z wydziału dochodzeniowego w Bedford chce ze mną porozmawiać na temat pożaru. Nie będę cię zatrzymywała.
Chętnie uczestniczyłabym w tym spotkaniu, ale zostałam grzecznie wyproszona. Odłożyłam słuchawkę i wzięłam do ręki torebkę. Nagle coś jeszcze przyszło mi do głowy.
– Jutro jadę do Caspien.
– Dokąd?
– Do rodzinnego miasteczka Nicka. Czy znasz kogoś, z kim szczególnie powinnam tam porozmawiać? Czy Nick wspominał o przyjaciołach z młodych lat?
Jakiś czas myślała nad moim pytaniem, wreszcie pokręciła głową.
– Nikogo takiego sobie nie przypominam. – Podniosła wzrok na kogoś za moimi plecami i gwałtownie nabrała tchu ze strachu.
Spojrzałam i ja, ciekawa, co ją tak wystraszyło.
W drzwiach stał jakiś łysiejący mężczyzna. Jedną rękę schował pod kurtką, drugą trzymał w kieszeni. Cerę miał bladą, policzki zapadnięte. Wyglądał na chorego. Kilka chwil patrzył na nas obie, potem spojrzał w głąb korytarza.
– Przepraszam, chyba pomyliłem piętra – mruknął i zniknął.
W następnej chwili na progu pojawiło się dwóch policjantów, a ja wyszłam.
9
W drodze do domu usłyszałam przez radio, że policja przesłuchuje mężczyznę podejrzanego o podłożenie ognia pod dom Nicholasa Spencera w Bedford, określanego teraz jako zaginiony lub zmarły dyrektor wykonawczy spółki Gen-stone.
Ku swemu przerażeniu dowiedziałam się, że owym podejrzanym jest mężczyzna, który nie powstrzymał wybuchu gniewu na poniedziałkowym spotkaniu akcjonariuszy w Grand Hyatt Hotel na Manhattanie. Był to trzydziestosześcioletni Marty Bikorsky, mieszkaniec White Plains, zatrudniony na stacji benzynowej w Mount Kisco, miasteczku sąsiadującym z Bedford. We wtorek po południu w szpitalu Świętej Anny opatrywano mu poparzenie prawej ręki.
Bikorsky twierdził, że w noc pożaru pracował do dwudziestej trzeciej, potem wyskoczył z kilkoma kolegami na piwo i około dwudziestej czwartej trzydzieści spał jak zabity we własnym łóżku. W toku śledztwa przyznał, że w barze rozmawiał o posiadłości Spencerów w Bedford. Padło z jego ust stwierdzenie, że ucieszyłby się, gdyby ich rezydencja poszła z dymem, a nawet byłby gotów sam ten dom podpalić.
Jego żona potwierdziła zeznanie w szczegółach dotyczących powrotu do domu, ale przyznała także, iż o trzeciej nad ranem, gdy się obudziła, męża przy niej nie było. Nie zdziwiła jej ta nieobecność, ponieważ Bikorsky źle sypiał i potrafił w środku nocy, włożywszy kurtkę na piżamę, wychodzić na ganek na papierosa. Szybko zasnęła ponownie i obudziła się dopiero około siódmej. O tej porze mąż był już w kuchni, dłoń miał poparzoną. Wyjaśnił, że dotknął rozgrzanego palnika, ścierając rozlane kakao.
Powiedziałam śledczemu z biura prokuratora, Jasonowi Knowlesowi, że moim zdaniem Marty Bikorsky nie miał nic wspólnego z podpaleniem i że na spotkaniu akcjonariuszy zrobił na mnie wrażenie człowieka zrozpaczonego, a nie pałającego żądzą zemsty. Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zatraciłam instynktu koniecznego w pracy dziennikarskiej. W końcu jednak zdecydowałam, że niezależnie od tego, jak bardzo fakty zdawały się wskazywać na winę Bikorsky’ego, będę obstawała przy swoim.
Coś ciągle nie dawało mi spokoju, a nie do końca wiedziałam co. Wreszcie zrozumiałam: chodziło o twarz mężczyzny, który przez chwilę zaglądał do szpitalnego pokoju Lynn. Już go gdzieś widziałam. Tak. We wtorek, kiedy otoczyli mnie reporterzy, stał przed szpitalem.
Biedak. Wyglądał na zdruzgotanego. Może ktoś z jego bliskich jest ciężko chory.
Tego wieczora umówiłam się na kolację z Gwen Harkins u Neary’ego przy Wschodniej Pięćdziesiątej Siódmej. W szczenięcych latach mieszkałyśmy po sąsiedzku w Ridgewood. Razem chodziłyśmy do podstawówki i do gimnazjum. Potem, na etapie college’u, nasze drogi się rozeszły; ona wyjechała na południe, do Georgetown, a ja w przeciwną stronę, do Bostonu. Natomiast praktyki w Londynie i Florencji odbywałyśmy razem. Kiedy wychodziłam za mąż za wcielenie męskich cnót, została moją pierwszą druhną, a potem, gdy mój synek umarł, a wcielenie męskich cnót dało nogę do Kalifornii, stale mnie gdzieś wyciągała.