Gwen jest rudowłosa, słusznego wzrostu i na dodatek zwykle nosi wysokie obcasy. We dwie na pewno stanowimy intrygujący widok. Ja jestem żywym dowodem na prawdziwość stwierdzenia, że co Bóg złączył, Nowy Jork może rozłączyć, ona natomiast miała paru chłopaków, ale żaden z nich nie doprowadził jej do stanu, w którym dziewczyna ma ochotę przykleić sobie komórkę do ucha, żeby na pewno nie przegapić telefonu od tego jedynego. Jej matka, w duecie z moją, zapewniają stale, iż któregoś dnia trafi na właściwego faceta. Gwen jest prawnikiem w jednej z większych firm farmaceutycznych; nie kryję, że zapraszając ją na kolację u Neary’ego, miałam ku temu dwa powody.
Pierwszy to oczywiście chęć spotkania się z przyjaciółką, bo zawsze miło nam się razem gawędzi. Drugi natomiast to fakt, że chciałam ją wypytać na temat Gen-stone i posłuchać, co mają na ten temat do powiedzenia ludzie z branży farmaceutycznej.
U Neary’ego było jak zwykle tłoczno. Ta knajpka stała się dla wielu ludzi domem z dala od domu. Nigdy nie wiadomo, jaka sława czy polityk usiądzie akurat przy narożnym stoliku.
Jimmy Neary podszedł do nas na chwilę. Gwen popijała czerwone wino, a ja opowiedziałam mu o nowej pracy.
Słuchał mnie uważnie. Kiedy skończyłam, powiedział:
– Nick Spencer zaglądał tu czasem. Wyglądał na równego gościa. No cóż, nigdy nie wiadomo. – Ruchem głowy wskazał dwóch mężczyzn stojących przy barze. – Tamci też utopili pieniądze w Gen-stone, a skądinąd wiem, że nie mogą sobie na taką stratę pozwolić. Obaj mają dzieciaki w college’u.
Gwen zamówiła okonia. Ja natomiast poprosiłam o swoje ulubione danko na pocieszenie: stek a la kanapka i frytki. Wróciłyśmy do rozmowy.
– Dzisiaj ja stawiam – oznajmiłam. – Muszę cię wyeksploatować umysłowo. Powiedz mi, jakim cudem Nick zyskał takie uznanie, jeżeli jego szczepionka była jednym wielkim oszustwem.
Gwen leciutko wzruszyła ramionami. Jako doskonały prawnik nigdy nie odpowiadała na pytanie wprost.
– Carley, odkrycia w branży farmaceutycznej zdarzają się praktycznie dzień w dzień. Porównajmy to z rozwojem transportu. Aż do dziewiętnastego wieku ludzie przemieszczali się dzięki koniom. Albo w powozach, albo w siodle. Pociąg i samochód, wielkie wynalazki, pozwoliły światu poruszać się szybciej. W dwudziestym wieku mamy już samoloty śmigłowe, potem odrzutowce, wreszcie maszyny latające z prędkością ponaddźwiękową, no i statki kosmiczne. Podobne przyśpieszenie rozwoju można zauważyć także w laboratoriach medycznych. Sama pomyśl. Aspirynę odkryto pod koniec lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Wcześniej ludziom cierpiącym na ból głowy puszczano krew. Weźmy ospę. Szczepionka liczy sobie dopiero osiemdziesiąt lat, a tam, gdzie się pojawiała, definitywnie usuwała chorobę. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu mieliśmy epidemię polio. Teraz już są szczepionki. Można tak wymieniać bez końca.
– Na przykład odkrycie DNA?
– Właśnie. Nie zapomnij, że to odkrycie odegrało co najmniej podwójną rolę: DNA zrewolucjonizowało nie tylko medycynę, pozwalając na przewidywanie chorób dziedzicznych, ale także system prawny.
Pomyślałam o więźniach, którzy uniknęli kary śmierci, ponieważ ich DNA dowiodło, że nie popełnili zarzucanej zbrodni. Gwen jeszcze nie skończyła.
– Czytałaś na pewno różne powieści, w których porwane dziecko wraca do domu po trzydziestu latach, staje w drzwiach i mówi: „To ja, mamusiu”. Dzisiaj już nie ma znaczenia, czy ktoś jest mniej więcej podobny do kogoś z rodziny. Testy DNA rozstrzygają wszelkie wątpliwości.
Dostałyśmy zamówione dania. Gwen zjadła kilka kawałków ryby.
– Widzisz, Carley – podjęła po chwili – w zasadzie nie wiem, czy Nick Spencer był szarlatanem czy geniuszem. O ile mi wiadomo, niektóre spośród wczesnych wyników prac nad szczepionką na raka wydawały się, według prasy medycznej, wyjątkowo obiecujące, ale z drugiej strony, można założyć, że w końcu nie udało się zweryfikować tych osiągnięć. Wówczas oczywiście Spencer znika i okazuje się, że okradał spółkę.
– Miałaś okazję go poznać?
– Widywałam go w większej grupie, na niektórych seminariach medycznych. Robił wrażenie, to prawda, ale wiesz co? Teraz, kiedy wiem, że okradł ludzi, którzy wcale nie spali na pieniądzach, a w dodatku odebrał nadzieję wszystkim tym, którzy uwierzyli w reklamowany przez niego specyfik, jakoś nie mogę wskrzesić w sobie ani krzty współczucia dla tego człowieka. Nawet jeśli rzeczywiście zginął w samolocie. Jeśli o mnie chodzi, dostał to, na co zasłużył.
10
Connecticut to piękny stan. Akurat kiedy dorastałam, mieszkali tu kuzyni mojego ojca, więc przyjeżdżaliśmy do nich w odwiedziny. Wtedy sądziłam, że wszystkie miejscowości tutaj wyglądają jak ekskluzywne Darien. Tymczasem w Connecticut, jak w każdym innym stanie, są także skromne miasteczka klasy pracującej.
Następnego ranka, gdy dotarłam do Caspien, oddalonego od Bridgeport o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów, znalazłam się właśnie w takim miasteczku.
Podróż nie trwała długo, trochę ponad godzinę. Wyjechałam z garażu o dziewiątej, a o dziesiątej dwadzieścia minęłam tablicę z napisem: „Witamy w Caspien”. Tablica była drewniana, ozdobiona wizerunkiem uczestnika wojny o niepodległość, trzymającego muszkiet.
Najpierw pojeździłam trochę po mieście, żeby się z nim zapoznać. Większość budynków wyglądała jak żywcem przeniesiona z Cape Cod, o nieregularnie dodawanych kolejnych piętrach. Pochodziły z połowy lat pięćdziesiątych. Wiele z nich rozbudowano, widziałam wyraźnie, gdzie kolejne pokolenie zastępowało pierwszych właścicieli, weteranów drugiej wojny światowej. W zatoczkach parkingowych i przy bocznych drzwiach często leżały skateboardy, stały rowery. Większość samochodów zaparkowanych na podjazdach stanowiły minivany i przestronne sedany.
Rodzinne miasteczko. Prawie wszystkie domy doskonale utrzymane. Jak w każdym mieście tak i tutaj znajdowały się dzielnice z większymi posesjami i obszerniejszymi budynkami. Na próżno by jednak szukać wystawnych rezydencji. Doszłam do wniosku, że kiedy mieszkańcom Caspien zaczyna się powodzić lepiej, wystawiają tabliczkę z napisem „na sprzedaż” i przeprowadzają się do jakiejś bardziej ekskluzywnej pobliskiej enklawy, na przykład do Greenwich, Westport lub Darien.
Jechałam sobie wolno Main Street przez centrum Caspien. Na przestrzeni czterech przecznic napotkałam pełen przekrój małomiasteczkowych firm: Gap, J. Crew, zastawy stołowe, sklep z meblami, poczta, ładny zakład fryzjerski, lokal sieci pizzerii, kilka restauracji oraz zakład ubezpieczeń. Wjechałam w jedną i drugą boczną ulicę. Na Elm Street znalazłam zakład pogrzebowy i centrum handlowe, składające się z supermarketu, pralni chemicznej, sklepu monopolowego oraz kina. Na Hickory Street dostrzegłam sympatyczną knajpkę, tuż obok piętrowego budynku z tablicą „Caspien Town Journal”.
Odszukałam na mapie Winslow Terrace, ulicę, przy której pod numerem siedemdziesiąt jeden stał rodzinny dom Spencerów. Odchodziła od Main Street, trafiłam bez kłopotu. Dom był obszerny, z gankiem, pochodził zapewne z przełomu wieków. Sama wyrastałam w podobnym. Dostrzegłam tabliczkę z napisem: „Philip Broderick, lekarz”. Ciekawe, czy pan Broderick mieszkał na piętrze, w mieszkaniu, które kiedyś zajmowała rodzina Spencerów.
Nicholas Spencer malował w czasie wywiadów idylliczny obrazek swojego dzieciństwa. „Nie wolno mi było przeszkadzać ojcu, gdy przyjmował pacjentów, ale zawsze miałem błogą świadomość, że znajduje się właściwie na wyciągnięcie ręki”.
Zamierzałam odwiedzić doktora Philipa Brodericka, ale jeszcze nie teraz. Na razie wróciłam do budynku, w którym mieściła się redakcja „Caspien Town Journal”, zaparkowałam przy krawężniku i weszłam do środka.