Siedząca w recepcji kobieta wyjątkowo ciężkiego kalibru była tak pochłonięta czymś, co znalazła w Internecie, że przestraszyła się dźwięku otwierania drzwi. Bardzo szybko jednak odzyskała panowanie nad sobą, z sympatycznym wyrazem twarzy powitała mnie pogodnym „dzień dobry” i zapytała, w czym może mi pomóc. Wielkie szkła bez oprawek powiększały jej jasnoniebieskie oczy.
Zamiast przedstawiać się jako reporterka „Wall Street Weekly”, postanowiłam zwyczajnie poprosić o ostatnie wydania gazety. Samolot Spencera rozbił się prawie trzy tygodnie temu. Skandal dotyczący defraudacji w spółce i niewypału ze szczepionką miał dwa tygodnie. Podejrzewałam, że miejscowe czasopismo oba wydarzenia zgłębiło do samego dna.
Kobieta wykazała się zdumiewającym brakiem zainteresowania co do powodów mojej prośby. Zniknęła gdzieś w korytarzu i po chwili wróciła z egzemplarzami z ostatnich tygodni. Zapłaciłam za nie całe trzy dolary, wetknęłam pod pachę i poszłam do knajpki obok. Na śniadanie zjadłam pół drożdżówki, którą popiłam rozpuszczalną kawą. Uznałam, że jakaś kolejna bułeczka, ale tym razem podlana prawdziwą kawą, będzie doskonałym „pośniadaniem”, jak mawiają moi brytyjscy przyjaciele o przekąsce połkniętej w czasie przedpołudniowej przerwy na kawę czy herbatę.
Wnętrze było nieduże i przytulne, talerze i zasłony miały ten sam odcień czerwieni, a na ścianie za barem wisiały zdjęcia kwok z pisklętami. Dwóch mężczyzn pod osiemdziesiątkę właśnie szykowało się do wyjścia. Kelnerka, prawdziwa kulka rtęci, sprzątała ich stolik.
Słysząc otwierające się drzwi, podniosła głowę.
– Proszę sobie wybrać stolik – zachęciła mnie z uśmiechem. – Od wschodu, zachodu, północy albo południa.
Plakietka przypięta na jej fartuszku zachęcała: „Mów mi Milly”. Oceniłam, że kobieta jest w wieku mojej mamy, tyle że moja mama nie miała tak ogniście rudych włosów.
Poszłam w stronę zacisznego boksu w zaokrąglonym rogu, gdzie mogłam spokojnie rozłożyć się z gazetami. Zanim usiadłam, Milly już była przy mnie, z bloczkiem w dłoniach. Chwilę później dostałam precel i gorącą kawę.
Samolot Spencera rozbił się czwartego kwietnia. Najstarsza z gazet, które miałam przed sobą, była z dziewiątego kwietnia. Na pierwszej stronie znajdowało się zdjęcie Nicka, opatrzone podpisem: „Nasz Nicholas Spencer nie żyje”.
Artykuł można by nazwać odą ku pamięci małomiasteczkowego chłopca, któremu się powiodło. Zdjęcie było całkiem aktualne. Zostało zrobione piętnastego lutego, gdy Spencer odbierał przyznany mu w tym mieście medal „Zasłużonego Obywatela”. Dokonałam w myślach paru obliczeń: od piętnastego lutego do czwartego kwietnia… W dniu odbierania medalu Nicholas Spencer miał przed sobą jeszcze czterdzieści siedem dni ziemskiego żywota. Często się zastanawiałam, czy ludzie zdają sobie sprawę z tego, że ich czas dobiega końca. Mój ojciec chyba wiedział. Tamtego ranka, osiem lat temu, wyszedł na spacer jak zwykle, ale mama mówiła, że przy drzwiach się zawahał, w końcu wrócił i pocałował ją w czubek głowy. Trzy przecznice dalej dostał ataku serca. Lekarz powiedział, że był martwy, zanim upadł.
Nicholas Spencer na zdjęciu uśmiechał się szeroko, ale spojrzenie miał melancholijne – może nawet zaniepokojone?
Pierwsze cztery strony gazety traktowały wyłącznie o nim. Zamieszczono jego zdjęcia jako ośmiolatka, grającego w małej lidze. Był miotaczem w Tygrysach z Caspien. Na innym zdjęciu Spencer, mniej więcej dziesięcioletni, znajdował się razem z ojcem w laboratorium. W gimnazjum pływał w uczniowskim klubie sportowym – zobaczyłam go pozującego z trofeum w dłoniach. Na następnej fotografii stał w szekspirowskim kostiumie, trzymając w rękach coś, co przypominało z wyglądu Oscara – zdobył tytuł najlepszego aktora z przedstawienia ostatnich klas.
Na widok zdjęcia Spencera z pierwszą żoną, zrobionego dwanaście lat temu, w dniu ślubu, mało się nie zakrztusiłam. Janet Barlowe Spencer z Greenwich była szczupłą blondynką o delikatnych rysach. Stwierdzenie, że wyglądała jak bliźniaczka Lynn, stanowiłoby zapewne niejaką przesadę, ale bez wątpienia istniało między nimi ogromne podobieństwo. Ciekawe, jak dużą rolę odegrało w małżeństwie Spencera z Lynn.
Zamieszczono wspomnienia żałobne autorstwa kilku miejscowych znakomitości, między innymi prawnika, który uważał się za najlepszego przyjaciela z lat szkolnych zmarłego, nauczyciela, który podkreślał ciągły głód wiedzy Spencera, sąsiadki, wdzięcznej za stałą gotowość do wszelkiej pomocy. Wyjęłam notes i zapisałam ich nazwiska. Podejrzewałam, że jeśli uznam, iż warto z nimi porozmawiać, bez kłopotu znajdę adresy tych ludzi w książce telefonicznej.
Wydanie z kolejnego tygodnia roztrząsało informację, że szczepionka, która miała być cudownym lekiem na raka, okazała się niewypałem. W artykule zauważono także, iż zdaniem wicedyrektora wykonawczego Gen-stone być może pośpieszono się nieco z nagłośnieniem wcześniejszych sukcesów. Zdjęcie Nicka Spencera dołączone do tego felietonu zostało najprawdopodobniej wzięte z oficjalnych archiwów spółki.
W egzemplarzu sprzed pięciu dni znalazłam tę samą fotkę, ale opatrzoną innym podpisem. Tym razem brzmiał on: „Spencer oskarżony o sprzeniewierzenie milionów dolarów”. Artykuł najeżony był słowem „posądzony” odmienianym we wszystkich przypadkach, ale jednocześnie wydawca sugerował, że miasto, zamiast wyróżniać Spencera medalem dla Zasłużonego Obywatela, powinno było raczej przyznać mu Oscara – dla najlepszego aktora.
„Mów mi Milly” zaproponowała mi dolewkę kawy. Przystałam z ochotą. Na widok ułożonych jeden obok drugiego egzemplarzy tygodnika, otwartych na zdjęciach Spencera, w oczach kobiety zapłonęła ciekawość. Postanowiłam dać jej dojść do głosu.
– Znała pani Nicholasa Spencera? – spytałam.
Pokręciła głową.
– Przeniosłam się tutaj dwadzieścia lat temu, on tu już wtedy nie mieszkał. Ale coś pani powiem. Kiedy się okazało, że okradał własną firmę, a z tej całej szczepionki nic nie będzie, mieszkańcy rwali sobie włosy z głowy. Jak dostał ten medal – stuknęła palcem w zdjęcie z wręczenia odznaczenia – dużo ludzi kupiło akcje jego spółki. Gdy dziękował za wyróżnienie, powiedział, że jego lek może być najważniejszym odkryciem od czasu lekarstwa na polio.
Oceniał się coraz wyżej, nie ma co. Czyżby chciał po prostu nabrać kolejnych naiwniaków i zgarnąć przed zniknięciem więcej szmalu?
– Tamta kolacja była jednocześnie zbiórką funduszy, sprzedano wszystkie bilety. Trzeba pamiętać, że Spencer był nawet na okładkach czasopism ogólnokrajowych. Ludzie chcieli go zobaczyć z bliska. Nigdy nie mieszkał tutaj nikt, kogo można by nazwać sławą albo znakomitością. Słyszałam, że po mowie Spencera zarząd szpitala postanowił znaczną część funduszy przeznaczyć na zakup akcji Gen-stone. A teraz wszyscy na wszystkich są wściekli za te pomysły z medalem i z zaproszeniem tutaj tego człowieka. Miało powstać nowe skrzydło szpitala, medycyna dziecięca i nic z tego. – W prawej ręce trzymała dzbanek z kawą, lewą wsparła na biodrze. – Ja pani powiem: w tym mieście nazwisko Spencer to teraz najgorsze przekleństwo. – Zamilkła na chwilę. – Ale… niech mu ziemia lekką będzie – dodała z ociąganiem. Spojrzała na mnie ciekawie. – Dlaczego on panią tak interesuje? Jest pani z jakiejś gazety?
– Tak – przyznałam.
– Nie pani pierwsza o niego pyta. Byli tu już ludzie z FBI, pytali mnie o jego przyjaciół. Powiedziałam im, że już nie ma takich.
Zapłaciłam rachunek i dałam Milly swoją wizytówkę.
– Na wypadek gdyby chciała się pani ze mną skontaktować – powiedziałam.