Weszłam do „Shun Lee” dokładnie o czasie. Casey wyglądał, jakby czekał na mnie od dłuższej chwili. Czasami sobie pokpiwam, że przy nim zawsze czuję się spóźniona, chociaż można by według mnie regulować zegarek. Zamówiliśmy wino, przejrzeliśmy jadłospis i po krótkim zastanowieniu wybraliśmy tempurę z krewetkami oraz kurczaka na ostro. A potem zaczęliśmy nadrabiać minione dwa tygodnie.
Pochwaliłam się, że zostałam zatrudniona przez „Wall Street Weekly” – zrobiło to na nim wrażenie. Potem opowiedziałam o zbieraniu materiałów do charakterystyki Nicholasa Spencera. Zaczęłam głośno myśleć, co mi się często zdarza przy Caseyu.
– Najgorsze, że gniew skierowany na Spencera jest tak osobisty – mówiłam, wbijając zęby w bułeczkę. – Jasne, w końcu chodzi o pieniądze, a dla niektórych nie tylko o nie, dla wielu ludzi to znacznie więcej niż kwestia finansów. Mają poczucie, że zostali zdradzeni.
– Widzieli w nim boga, którzy położy na nich dłonie i przywróci zdrowie im lub choremu dziecku – odpowiedział Casey. – Jestem lekarzem, znam to uczucie, dostrzegam je na twarzy pacjenta uratowanego po ostrym kryzysie. Spencer obiecał uwolnić cały świat od zagrożenia nowotworem. Możliwe, że nie dał sobie rady, kiedy szczepionka okazała się niewypałem.
– Co to znaczy: „nie dał sobie rady”?
– Z jakiegoś powodu zabrał te pieniądze. Szczepionka nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Czekała go niesława i marny koniec za kratkami. Ciekawe, na ile był ubezpieczony. Czy ktoś to sprawdził?
– Na pewno Don Carter się tym zajmie. Jest odpowiedzialny za stronę finansową naszej historii. Możliwe, że już to zrobił. Myślisz, że Nick Spencer celowo spowodował katastrofę lotniczą?
– Nie byłby pierwszy ani ostatni.
– Co prawda, to prawda.
– Carley, laboratoria medyczne to wylęgarnie plotek. Popytałem trochę tu i ówdzie. Od paru miesięcy chodziły słuchy, że ostateczne wyniki w Gen-stone nie są obiecujące.
– Jak sądzisz, czy Spencer o tym wiedział?
– Skoro wiedzieli wszyscy w branży, nie wiem, jak on mógł pozostać w nieświadomości. Coś ci powiem. Farmaceutyki to miliardowy interes, a Gen-stone nie jest jedyną spółką desperacko szukającą leku na raka. Firma, która go znajdzie, zyska patent wart biliony dolarów. Nie ma co się oszukiwać, inne laboratoria świętują teraz niepowodzenie Spencera. Każdy chce wygrać. Wielkie pieniądze i Nagroda Nobla to bardzo silne bodźce.
– Nie przedstawiasz profesji medycznej w najjaśniejszym świetle, panie doktorze.
– Mówię ci, jak jest. Ten sam mechanizm działa w szpitalach. Walczymy o pacjenta. Pacjent oznacza przychody. Przychody zaś oznaczają, że szpital może się zaopatrzyć w najnowszy sprzęt. Jak przyciągnąć pacjentów? Oferując im usługi najlepszych lekarzy. Jak ci się wydaje, dlaczego sławni lekarze stale zmieniają miejsce pracy? Toczy się o nich ciągła walka. Zawsze tak było. Przyjaciele ze szpitalnego laboratorium badawczego powiedzieli mi, że w zasadzie stale mają się na baczności przed szpiegami. Kradzież informacji o nowych preparatach to chleb codzienny. A nawet bez kradzieży wyścig, którego celem jest wynalezienie najlepszego, cudownego leku, trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Z tym właśnie musiał się borykać Nick Spencer.
Obracałam w myślach słowo „szpieg”. Myślałam o obcym mężczyźnie, który zabrał dokumentację od doktora Brodericka. Opowiedziałam o nim Caseyowi.
– Innymi słowy, Nick zabrał notatki swojego ojca dwanaście lat temu, a zeszłej jesieni jakiś bliżej nieokreślony mężczyzna przejął to, co jeszcze zostało. Czy to ci nie nasuwa podejrzenia, że było w nich coś cennego i ktoś doszedł do tego wniosku przed Spencerem?
– „Mam mniej czasu, niż myślałem”… Tyle usłyszał od Spencera doktor Broderick na pożegnanie. Raptem półtora miesiąca przed katastrofą samolotu. Nie daje mi to spokoju.
– Co miał na myśli?
– Nie wiem. Jak ci się wydaje, ile osób mogło wiedzieć, że wczesne notatki jego ojca zostały w domu rodzinnym? Pomyśl, skoro człowiek się przeprowadza i sprzedaje dom, trudno oczekiwać, by nowy właściciel przechowywał jakieś pudła pełne rupieci poprzedniego. Tutaj mamy do czynienia ze szczególnym zbiegiem okoliczności. Doktor Broderick pragnął w wolnym czasie popracować w laboratorium. Powiedział mi, że musiał jednak przerobić je na gabinety.
Podano nam zamówione dania, parujące, pachnące, wyglądające bosko. Zdałam sobie sprawę, że nie jadłam nic od czasu samotnego obwarzanka z kawą w Caspien. No i pomyślawszy o tym, uświadomiłam sobie, że po spotkaniu z Kenem Page’em i Donem Carterem w redakcji będę musiała jeszcze raz pojechać do miasteczka.
Rano byłam zaskoczona, gdy doktor Broderick tak łatwo zgodził się ze mną porozmawiać. Równie mocno zdumiało mnie, że tak szybko i chętnie wyznał, iż przechowywał notatki doktora Spencera i że zaledwie dwa miesiące temu oddał je posłańcowi, którego nazwiska sobie nie przypominał. Spencer zawsze uważał, że badania jego ojca przyczyniły się do rozwoju Gen-stone. Zostawił te notatki u Brodericka na jego prośbę. Ten powinien je traktować z najwyższą dbałością.
Może tak właśnie było. Może nie istniał żaden mężczyzna o brązowych włosach z rudawym połyskiem.
– Casey, dobrze mi się przy tobie myśli – powiedziałam, koncentrując się na krewetce. – Chyba powinieneś być psychologiem.
– Każdy lekarz jest psychologiem. Tylko nie każdy o tym wie.
15
Jak miło należeć do grona pracowników redakcji „Wall Street Weekly”, mieć własne biurko i własny komputer. Wiem, są ludzie, którzy kochają otwartą przestrzeń i życie w drodze, ale nie ja. Nie żebym nie lubiła podróżować, bo lubię. Robiłam charakterystyki sławnych, a w każdym razie znanych ludzi w Europie, Ameryce Południowej, a nawet w Australii, ale po dwóch tygodniach w dalekim kraju gotowa jestem wracać do domu.
Domem jest dla mnie fantastyczny, cudowny, niezastąpiony, jedyny w swoim rodzaju kawałek świata zwany Manhattanem. Część zachodnia, wschodnia, całość. Uwielbiam spacery po ulicach w spokojną niedzielę, kocham czuć potęgę budynków, które moi pradziadowie ujrzeli, przyjechawszy do Nowego Jorku. Jedno z Irlandii, drugie z Toskanii.
Wszystko to przeleciało mi przez głowę, gdy rozkładałam na biurku kilka osobistych drobiazgów i przeglądałam notatki, przygotowując się do spotkania w biurze Kena.
W świecie napiętych terminów i zaskakujących wiadomości nie ma czasu do stracenia. Przywitaliśmy się krótko i zaraz przeszliśmy do sprawy. Ken usiadł za biurkiem. Ubrany był w sweter oraz koszulę bez krawata. Szczerze mówiąc, wyglądał jak emerytowany piłkarz.
– Don, ty pierwszy – zarządził.
Don, niewysoki i schludny, przekartkował notatki.
– Spencer zaczął pracę w Jackman Medical Supply Company, farmaceutycznej spółce dostawczej, czternaście lat temu, po zrobieniu MBA w Cornell. W tym czasie była to firma rodzinna torująca sobie drogę na rynku. Z pomocą teścia wykupił ją od Jackmanów. Osiem lat temu, zakładając Gen-stone, włączył do tej spółki interes dostawczy i wszedł na giełdę, żeby sfinansować badania. Właśnie z tego działu kradł fundusze. Kupił dom w Bedford i apartament w Nowym Jorku – ciągnął Don. – Za dom zapłacił trzy miliony, ale remont i wzrost cen na rynku nieruchomości spowodowały, że przed pożarem posiadłość była warta znacznie więcej. Mieszkanie nabyto za cztery miliony, urządzenie także trochę kosztowało. Nie jest to jeden z tych astronomicznie kosztownych penthouse’ów czy piętrowych apartamentów, jak twierdzą niektóre czasopisma. Przypadkiem tak się składa, że i dom, i mieszkanie miały hipoteki, które zostały spłacone.