Kuchnia była czysta i przytulna. Stół i krzesła w stylu wczesnoamerykańskim; wykładzina na podłodze, imitująca kamienną kostkę, przypominała mi dom rodzinny.
Rhoda zaprosiła mnie do stołu, przystałam na kawę i z chęcią sięgnęłam po kawałek ciasta. Przez okno widziałam nieduży ogródek, gdzie znajdowały się huśtawka i piaskownica – niezawodny znak, że w tej rodzinie jest dziecko.
Gospodyni podążyła wzrokiem za moim spojrzeniem.
– Marty zrobił to dla Maggie. – Usiadła naprzeciwko mnie. – Carley, będę z tobą szczera. Nie znasz nas w ogóle. Jesteś dziennikarką. Zaprosiliśmy cię, ponieważ powiedziałaś, że chciałabyś nam pomóc. Mam w związku z tym jedno proste pytanie: dlaczego chcesz nam pomóc?
– Byłam na spotkaniu akcjonariuszy. Widziałam tam twojego męża. Moim zdaniem zachowywał się jak zrozpaczony ojciec, a nie jak ktoś pełen żądzy zemsty.
Twarz jej złagodniała.
– No to znasz go lepiej niż policja. Gdybym wiedziała, do czego dążą, w życiu bym im nie powiedziała o jego bezsenności i wstawaniu na papierosa w środku nocy.
– Bez przerwy mi powtarzasz, żebym rzucił palenie – zauważył cierpko Bikorsky. – Szkoda, że cię nie posłuchałem.
– Słyszałam, że bezpośrednio ze spotkania udziałowców poszedłeś do pracy na stacji obsługowej. Czy to się zgadza? – spytałam.
Pokiwał głową.
– W tamtym tygodniu pracowałem od trzeciej do jedenastej. Spóźniłem się wtedy, ale jeden z kumpli mnie krył. Taki byłem podminowany, że po robocie poszedłem z chłopakami na piwo.
– Czy to prawda, że w barze mówiłeś o podpaleniu domu Spencerów?
Wykrzywił się niemiłosiernie i wolno pokręcił głową.
– Nie będę twierdził, że strata pieniędzy nie zrobiła na mnie wrażenia. Jestem wściekły. Musimy sprzedać dom. Nasz jedyny dach nad głową. Ale tak czy inaczej równie daleki jestem od podpalania cudzego domu jak własnego. Po prostu mam za długi język.
– No właśnie! – Rhoda ścisnęła męża za ramię. A potem pogładziła go po policzku. – Jakoś się ułoży, damy sobie radę.
Marty Bikorsky mówił prawdę. Byłam tego pewna. Wszystkie dowody świadczące przeciwko niemu to tylko poszlaki.
– W nocy z poniedziałku na wtorek wyszedłeś zapalić około drugiej nad ranem.
– Zgadza się. Wiem, jestem nałogowcem, ale nic na to nie poradzę: kiedy budzę się w środku nocy i nie mogę zasnąć, papieros pomaga mi się uspokoić.
Nieświadomie powędrowałam wzrokiem za okno. Dzień był wyjątkowo wietrzny. Coś mi przyszło do głowy.
– Chwileczkę – zastanowiłam się głośno. – W nocy z poniedziałku na wtorek było zimno i wiał wiatr. Gdzie palisz, siadasz na ławeczce przed domem?
– Nie… W samochodzie.
– W garażu?
– Wtedy akurat stał na podjeździe. Włączyłem silnik…
Rhoda spojrzała na niego znacząco. Wyraźnie dawała sygnał mężowi, że ma nie mówić nic więcej. W tej chwili zadzwonił telefon. Powiedziałabym, że Marty z prawdziwą ulgą skorzystał z okazji i wstał od stołu. Po kilku chwilach wrócił z ponurą twarzą.
– Dzwonił mój prawnik. Wściekł się, że cię w ogóle wpuściłem. Zabronił mi się do ciebie odzywać.
– Tatusiu, co się stało? Dlaczego jesteś zły?
Do kuchni weszła dziewczynka, może czteroletnia. Ciągnęła za sobą ulubiony kocyk. Miała takie same jak matka długie blond włosy i błękitne oczy, ale twarzyczka jej była kredowobiała. Wydawała się nieprawdopodobnie krucha, przywodziła na myśl porcelanową lalkę, którą widziałam kiedyś w muzeum zabawek.
Bikorsky schylił się i wziął małą na ręce.
– Nie jestem zły. Dobrze spałaś?
– Mhm.
Ojciec odwrócił się do mnie.
– Carley, to jest Maggie.
– Tatusiu, powinieneś powiedzieć; to jest moja kochana Maggie.
– Jak mogłem popełnić taki straszny błąd!? – wykrzyknął z udawanym przerażeniem. – Carley, to jest moja kochana Maggie. Maggie, przedstawiam ci Carley.
Uścisnęłam wyciągniętą do mnie maleńką rączkę.
– Miło mi cię poznać – usłyszałam.
Na twarzy dziewczynki pojawił się zadumany uśmiech.
Łudziłam się nadzieją, że nie widać łez, które zakręciły mi się w oczach. Nie sposób było mieć żadnych wątpliwości. Dziecko było bardzo chore.
– Witaj, Maggie. Mnie także miło cię poznać.
– Masz ochotę na kakao? – spytał córeczkę Bikorsky. – Mama odprowadzi Carley do drzwi, a ja zagrzeję mleczko.
Dziewczynka leciutko pogładziła zabandażowaną rękę ojca.
– Tylko się znowu nie oparz.
– Obiecuję, że się nie oparzę, księżniczko. – Bikorsky spojrzał na mnie. – Możesz to wydrukować, jeśli chcesz.
– Zamierzam – przyznałam spokojnie.
Rhoda odprowadziła mnie do drzwi.
– Maggie ma raka mózgu. Trzy miesiące temu lekarze dali mi jedyną radę, jaką dać potrafili. „Niech pani wraca z dzieckiem do domu i cieszy się córeczką, póki jest. Niech pani da sobie spokój z chemią i naświetlaniami i nie pozwoli się namówić na żadne cudowne metody proponowane przez wszelkich szarlatanów, bo one nic nie pomogą”. Powiedzieli mi też, że Maggie nie dożyje Bożego Narodzenia. – Rumieńce na policzkach kobiety pociemniały. – Carley, muszę ci coś wyjaśnić. Kiedy człowiek całymi dniami i nocami wzywa Boga na pomoc i blaga go o litość, żeby oszczędził nasze jedyne dziecko, nie ma się ochoty wkurzać Go, podpalając komuś dom. – Zagryzła wargi, z trudem opanowując szloch. – Marty zaciągnął drugą hipotekę na moją prośbę. W zeszłym roku byłam w hospicjum przy szpitalu Świętej Anny, w odwiedzinach u umierającego przyjaciela. Nicholas Spencer pracował tam jako ochotnik. Tam właśnie go poznałam. Opowiadał o szczepionce, był taki pewny, że zdoła leczyć nią raka. Wtedy przekonałam Marty’ego, żeby wszystkie nasze pieniądze zainwestować w jego firmę.
– Poznałaś Nicholasa Spencera w hospicjum? Pracował jako wolontariusz? – Byłam tak zdumiona, że zaczęłam się powtarzać.
– Tak. Kiedy dowiedzieliśmy się o chorobie Maggie, poszłam tam znów, żeby się z nim zobaczyć. Powiedział, że szczepionka nie jest jeszcze gotowa, więc nie może pomóc mojej córce. Trudno uwierzyć, że człowiek tak przekonujący mógł oszukiwać, ryzykować… – Pokręciła głową i przycisnęła dłonie do ust, ale teraz już nie zdołała opanować szlochu. – Maggie umiera!
– Mamusiu…
– Już idę, kochanie. – Rhoda niecierpliwie otarła łzy, które spłynęły jej na policzki.
Otworzyłam drzwi.
– Byłam po stronie Marty’ego instynktownie – powiedziałam. – Teraz, kiedy was poznałam, wiem z całą pewnością, że jeśli tylko istnieje sposób, żeby wam pomóc, ja go znajdę. – Uścisnęłam jej rękę i odeszłam.
W drodze powrotnej do Nowego Jorku zadzwoniłam do domu, sprawdzić wiadomości na sekretarce. No i czekała na mnie jedna, od której zjeżyły mi się włosy na głowie.
– Dzień dobry pani, Milly z tej strony. Kelnerka z tej knajpki w Caspien, gdzie pani jadła wczoraj. Wiem, że miała pani rozmawiać z doktorem Broderickiem, więc pewnie przyda się pani najnowsza wiadomość: dzisiaj rano, kiedy uprawiał jogging, potrącił go jakiś samochód. Sprawca uciekł, a w szpitalu mówią, że doktor tego wypadku nie przeżyje.
18
Do domu trafiłam chyba prowadzona przez automatycznego pilota. Potrafiłam myśleć tylko o wypadku, po którym doktor Broderick znalazł się w śpiączce, w stanie krytycznym. Czy to aby na pewno był nieszczęśliwy wypadek? Pytanie wracało jak bumerang.
Wczoraj prosto od doktora Brodericka pojechałam do Gen-stone i zaczęłam wypytywać, kto chciał mieć notatki doktora Spencera. Rozmawiałam z doktorem Celtavinim i z doktor Kendall. W recepcji upewniłam się co do innych możliwości skorzystania z usług kurierskich i opowiedziałam o człowieku z brązowymi włosami o rudawym odcieniu, tak jak opisał mi go doktor Broderick. A dzisiaj rano, niecałą dobę po tych wydarzeniach, doktor Broderick został zaatakowany przez jakiegoś kierowcę. Tak, zaatakowany, a nie przypadkowo potrącony.