Wcześniej tego dnia zadzwoniłam do szpitala i dowiedziałam się, że doktor Broderick nadal jest w stanie krytycznym. Postanowiłam opowiedzieć o nim Kenowi i Donowi, a co za tym idzie, także o wszystkich moich podejrzeniach.
– Twoim zdaniem wypadek Brodericka ma coś wspólnego z waszą rozmową na temat tych notatek? – upewnił się Ken.
Przez te kilka dni naszej znajomości nauczyłam się, że kiedy rozważał wszelkie za i przeciw, odgrywające rolę w jakiejś sprawie, często zdejmował okulary i bujał je na palcach prawej dłoni. Właśnie teraz tak zrobił. Cień zarostu na twarzy wskazywał na to, że albo zaczął zapuszczać brodę, albo się spieszył dziś rano. Miał na sobie czerwoną koszulę, ale mimo to, patrząc na niego, oczyma wyobraźni widziałam doktora w białym fartuchu, z bloczkiem recept wystającym z kieszeni oraz stetoskopem na szyi. Niezależnie od tego, co Ken miał na sobie, i niezależnie od zarostu na twarzy, otaczała go zawsze aura lekarza.
– Możesz mieć rację – podjął po chwili. – Wszyscy wiemy, że na rynku farmaceutyków panuje ogromna konkurencja. Firma, która pierwsza wprowadzi skuteczny lek przeciw nowotworom, warta będzie grube miliardy.
– Ken, ale po co ktoś miałby kraść jakieś stare notatki faceta, który nawet nie był biologiem? – zaoponował Don.
– Nicholas Spencer zawsze wierzył, że ostatnie badania jego ojca stanowią podstawę do stworzenia szczepionki, nad którą pracował. Może ktoś wpadł na pomysł, że i we wcześniejszych zapiskach doktora może się znaleźć coś wartościowego – zastanawiał się Ken.
Moim zdaniem ta teoria nie była pozbawiona sensu.
– Tylko doktor Broderick potrafiłby rozpoznać mężczyznę, który odebrał notatki starszego Spencera – powiedziałam. – Czy te dokumenty były aż tak cenne, że ktoś wolał zabić, niż ryzykować zdemaskowanie człowieka o rudawych włosach? Innymi słowy: ten tajemniczy posłaniec jednak istnieje! Może jest zatrudniony w Gen-stone, a może to znajomy któregoś z pracowników, kogoś, kto był z Nickiem Spencerem na tyle blisko, by wiedzieć o depozycie u Brodericka.
– Zapominamy chyba o jeszcze jednej możliwości – powiedział wolno Don. – Nick Spencer mógł sam wysłać kogoś po zapiski ojca, a potem udawać zaskoczonego ich zniknięciem.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Po co? – zapytałam.
– Carley, Spencer jest… czy też ewentualnie był, bystrym facetem, posiadającym pewną wiedzę z zakresu mikrobiologii, wystarczającą, by po pierwsze: zacząć na jej podstawie pozyskiwać pieniądze, po drugie: zrobić prezesem zarządu człowieka takiego jak Wallingford – który doprowadził do ruiny własną rodzinną firmę – i pozwolić mu skompletować resztę tego gremium z ludzi, którzy z trudem trafią do dobrze oznaczonego wyjścia ewakuacyjnego, a po trzecie: ogłosić, że jest u progu odkrycia lekarstwa na raka. Udało mu się odgrywać tę farsę przez osiem lat. Jak na faceta o takiej pozycji, żył relatywnie skromnie. A wiecie, dlaczego? Bo wiedział, że ze szczepionki będą nici, i odkładał fortunę na swój mały prywatny fundusz emerytalny. Dodatkową atrakcją było stworzenie iluzji kradzieży wartościowych danych i udawanie, że on sam padł ofiarą jakiegoś spisku. Zaryzykowałbym takie stwierdzenie: utrzymywał, że nie wie o przejęciu dokumentów wyłącznie na użytek ludzi, którzy będą o nim pisali.
– Czy wypadek doktora Brodericka jest częścią tego planu? – zapytałam.
– Jestem gotów się założyć, że to był czysty przypadek. Wszystkie warsztaty samochodowe w tamtym rejonie Connecticut na pewno zostały już zobowiązane do zawiadomienia policji o każdym podejrzanie uszkodzonym samochodzie. Znajdą jakiegoś faceta, który wracał do domu po nocnej popijawie, albo młodziaka z ciężką nogą do gazu.
– Pod warunkiem, że ten, kto staranował doktora Brodericka, pochodził z tamtych stron – zauważyłam. – A moim zdaniem wcale tak nie jest. – Wstałam. – Idę sprawdzić, czy mi się uda skłonić do rozmowy sekretarkę Spencera, a potem zajrzę do hospicjum, gdzie Nick Spencer pracował jako ochotnik.
Vivian Powers znowu wzięła wolny dzień. Zadzwoniłam do niej do domu, ale kiedy usłyszała moje nazwisko, powiedziała tylko: „nie będę rozmawiała o Nicholasie Spencerze” – i odłożyła słuchawkę. Pozostało mi jedno wyjście. Stawić się u niej osobiście.
Zanim wyszłam z biura, sprawdziłam pocztę elektroniczną. Dostałam przynajmniej sto pytań do mojego kącika w dodatku niedzielnym, większość z nich była stosunkowo rutynowa, ale na końcu pojawiły się dwa e-maile, które mną niezaprzeczalnie wstrząsnęły. W pierwszym z nich napisano: „Przygotuj się na dzień sądu”.
Nie, to nie groźba, uspokoiłam sama siebie. Pewnie przesłanie od jakiegoś nawiedzonego świra, wołanie typu: „Zbliża się Sąd Ostateczny”. Zbyłam go wzruszeniem ramion, tym bardziej że drugi list przyprawił mnie o kompletne osłupienie: „Kim był człowiek, który wyszedł z domu Lynn Spencer tuż przed pożarem?”.
Kto mógł widzieć jakąkolwiek osobę wychodzącą z domu na chwilę przed wybuchem ognia? Czy nie ten, kto go podłożył? A jeśli tak, dlaczego miałby pisać akurat do mnie? Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśclass="underline" małżeństwo zajmujące się domem Spencerów pod nieobecność gospodarzy nie spodziewało się Lynn tamtej nocy, ale może widzieli kogoś innego wychodzącego z domu? Jeśli tak, dlaczego się z tym nie zdradzili? Potrafiłam wymyślić tylko jedną przyczynę: przebywali w Ameryce nielegalnie i nie chcieli zostać deportowani.
Teraz czekały mnie trzy wizyty w Westchester County.
Postanowiłam najpierw podjechać do Vivian i Joela Powersów w Briarcliff Manor, jednym z miasteczek graniczących z Pleasantville. Ich dom był zaznaczony na mapie samochodowej. Zaparkowałam przed uroczym piętrowym budyneczkiem, który miał nie mniej niż sto lat. Na frontowym trawniku widniała tablica ze znakiem firmowym biura nieruchomości. Dom został wystawiony na sprzedaż.
Zaciskając w myślach kciuki, podobnie jak wówczas, gdy prosiłam, by mnie zaanonsowano doktorowi Broderickowi, zadzwoniłam do ciężkich, solidnych drzwi. Pośrodku znajdował się judasz; czułam, że jestem obserwowana. Wreszcie się uchyliły, zabezpieczone doskonale widocznym łańcuchem.
Kobieta, która je otworzyła, była ciemnowłosą pięknością koło trzydziestki. Nie miała żadnego makijażu, bo też w ogóle go nie potrzebowała. Jej brązowe oczy ocieniały długie rzęsy. Subtelnie zarysowane kości policzkowe, nos o doskonałym kształcie i pełne usta… mogła kiedyś być modelką. Z całą pewnością na modelkę wyglądała.
– Nazywam się Carley DeCarlo – powiedziałam. – Czy pani Vivian Powers?
– Tak, to ja, i już mówiłam, że nie udzielę wywiadu – odparła ostro. Za chwilę zamknie mi drzwi przed nosem.
– Chcę napisać prawdziwą i wyważoną historię Nicholasa Spencera – wyrzucałam z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego. – Nie zgadzam się z płaską i czarno-białą opowiastką lansowaną przez media. Kiedy rozmawiałyśmy w sobotę, odniosłam wrażenie, że była pani gotowa bronić szefa.
– To prawda. Żegnam panią. Proszę tu więcej nie przychodzić.
Ryzykowałam, ale nie miałam innego wyjścia.
– W piątek pojechałam do Caspien, rodzinnego miasteczka Nicka. Rozmawiałam z doktorem Broderickiem, który kupił jego dom rodzinny i przechowywał wczesne zapiski starszego pana Spencera. Doktor Broderick został potrącony przez samochód. Ma niewielkie szansę przeżycia. Sprawca wypadku uciekł. Uważam, że moja wizyta u doktora Brodericka i ten tak zwany wypadek są ze sobą ściśle powiązane.