– Cicho, Rosa – burknął Manuel.
– Nie będę cicho! – odparła wyzywająco. – Co komu zaszkodzi, jeśli teraz to powiem? – Przeniosła wzrok na mnie. – Parę dni przed katastrofą samolotu pan Spencer przyjechał tutaj po południu, zaraz po pracy, bo zapomniał wziąć walizkę. Była z nim ta dziewczyna. Nazywa się Vivian Powers. Gołym okiem było widać, że bardzo się kochają. I dobrze. Pan Spencer nie miał szczęścia w życiu. Pani Lynn Spencer nie jest dobrą kobietą. Jeżeli pan Spencer rzeczywiście nie żyje, to będę się cieszyła, że przynajmniej zdążył poznać kogoś, kto go tak pokochał.
Zostawiłam im swoją wizytówkę i wyszłam, układając sobie w głowie nowe informacje.
Vivian rzuca pracę, sprzedaje dom i wstawia meble do magazynu. Powiedziała, że zamierza rozpocząć nowe życie. W drodze do domu uznałam, iż mogę spokojnie dać głowę, że nie będzie tego życia zaczynała w Bostonie. A co z listem od kobiety, której córkę wyleczył ponoć doktor Spencer? Gdzie się podział? Gdzie zniknęły najwcześniejsze zapiski ojca Nicka? Czy historia o awarii samochodu była częścią skomplikowanego planu mającego na celu stworzenie wrażenia, że Nick Spencer padł ofiarą spisku?
Przypomniał mi się nagłówek z „Teh News”: „Żona szlocha: nie wiem, co myśleć”.
Mogłam dorzucić do tego podtytuł: „Przybrana siostra żony także nie ma bladego pojęcia”.
22
Podłogę korytarza w hospicjum zajmującym jedno skrzydło szpitala Świętej Anny pokrywała miękka wykładzina. Kącik recepcyjny urządzono wygodnie, przez przeszkloną ścianę rozpościerał się piękny widok na staw. Jasne wnętrze emanowało spokojem, całkiem przeciwnie niż w głównym budynku szpitala czy w innym skrzydle, gdzie odwiedzałam Lynn.
Pacjenci przychodzili tutaj ze świadomością, że już nie wyjdą. Potrzebowali ulgi w cierpieniu, o tyle, o ile mogła im ją ofiarować ludzka wiedza, i oczekiwali na spokojną śmierć w otoczeniu swoich bliskich oraz ludzi służących wszelką pomocą i pocieszeniem zarówno odchodzącym, jak i tym, którzy zostawali.
Recepcjonistka była wyraźnie zaskoczona, że chcę się spotkać z dyrektor hospicjum, nie będąc umówiona, ale zgodziła się przekazać moją prośbę. Wzmianka o „Wall Street Weekly” otwierała wiele drzwi. Po chwili zostałam dosłownie odeskortowana do biura doktor Katherine Clintworth, atrakcyjnej kobiety tuż po pięćdziesiątce. Miała długie i proste włosy o barwie piasku, ale dominujący akcent w jej twarzy stanowiły oczy koloru zimowego błękitu, takie jak woda w słoneczny styczniowy dzień. Ubrana była w luźny żakiet z grubej dzianiny i spodnie od kompletu.
Muszę się pochwalić, że przeprosiny z powodu niezapowiedzianej wizyty, a zaraz po nich wyjaśnienia, iż biorę udział w kompletowaniu materiałów dla „Wall Street Weekly”, miałam już opanowane do perfekcji. Doktor Clintworth zbyła je krótkim gestem ręki.
– Z przyjemnością odpowiem na pani pytania dotyczące Nicholasa Spencera – powiedziała. – Bardzo go lubiłam. Jak pani z pewnością doskonale rozumie, mało co sprawiłoby nam większą przyjemność niż możliwość zlikwidowania hospicjów dla umierających na nowotwory – z powodu opanowania nowotworów.
– Jak długo Nicholas Spencer pracował w hospicjum? – spytałam.
– Od śmierci swojej pierwszej żony, Janet. Czyli trochę ponad pięć lat. Mogliśmy się nią zająć u nich w domu, ale ponieważ mieli małe dziecko, uznała, że lepiej zrobi, przeprowadzając się do nas na te ostatnie dni. Nick był nam ogromnie wdzięczny za wszelką pomoc, jaką mogliśmy ofiarować, nie tylko Janet, ale także jemu, ich synkowi oraz rodzicom żony. Kilka tygodni po jej śmierci przyszedł i zaproponował, że będzie u nas pracował.
– Chyba niełatwo było wyznaczać mu dyżury? Przecież dużo podróżował.
– Sporządzał dla nas wykaz dni, kiedy można było wyznaczyć mu dyżur, zawsze z przynajmniej dwutygodniowym wyprzedzeniem. Włączaliśmy go do grafiku bez najmniejszego trudu. Nick był tutaj bardzo lubiany.
– Rozumiem wobec tego, że pracował jako ochotnik do ostatniej chwili?
Zamilkła na chwilę.
– Nie – przyznała wreszcie. – Nie zaglądał do nas mniej więcej od miesiąca.
– Czy była jakaś konkretna przyczyna?
– Zasugerowałam mu, żeby wziął sobie trochę wolnego. Od kilku tygodni sprawiał wrażenie człowieka żyjącego w ciągłym napięciu. – Bardzo starannie dobierała słowa.
– A dokładnie? – naciskałam.
– Wydawał się podenerwowany i spięty. Powiedziałam mu szczerze, że moim zdaniem żyje pod zbyt wielką presją. Całymi dniami pracował nad szczepionką, a jeszcze przychodził tutaj i opiekował się chorymi, którzy błagali go, żeby wypróbował na nich swój wynalazek.
– Zgodził się z panią?
– Jeżeli nawet się nie zgodził, to powiedziałabym, że przynajmniej zrozumiał. Tamtego wieczora widzieliśmy się ostatni raz.
Ukryte znaczenie słów, których nie wypowiedziała, spadło na mnie jak grom z jasnego nieba.
– Proszę pani, czy Nicholas Spencer kiedykolwiek podał swoją szczepionkę jakiemuś pacjentowi?
– Takie postępowanie byłoby niezgodne z prawem – odparła krótko doktor Clintworth.
– Nie o to pytałam. Istnieje bardzo prawdopodobna możliwość, że Nicholas Spencer borykał się z nieprzewidzianymi przeszkodami. Proszę, niech pani będzie ze mną szczera.
Jakiś czas milczała.
– Jestem przekonana – odezwała się wreszcie – że podał szczepionkę jednej osobie. W zasadzie jestem tego pewna, choć pacjent się nie przyznał. Podejrzewam, że lek dostała jeszcze jedna osoba, ale w tym wypadku także spotkałam się ze stanowczym zaprzeczeniem.
– Co się stało z chorym, który na pewno otrzymał szczepionkę?
– Wrócił do domu.
– Wyzdrowiał?
– Nie, ale o ile mi wiadomo, nastąpiła u niego spontaniczna remisja. Wyhamowanie rozwoju objawów chorobowych, co się zdarza, choć nieczęsto.
– Czy śledzą państwo stan tego pacjenta?
– Jak powiedziałam, nie przyznał się, że przyjął szczepionkę Nicholasa Spencera, nawet jeśli założymy, iż faktycznie ją dostał.
– Powie mi pani, kto jest tym pacjentem?
– Nie mogę tego zrobić. Byłoby to pogwałceniem jego prawa do prywatności.
Sięgnęłam po wizytówkę.
– A czy zechciałaby pani go poprosić, żeby się ze mną skontaktował?
– Poproszę, ale jestem pewna, że się nie odezwie.
– A co z tym drugim pacjentem? – naciskałam.
– W tym wypadku w grę wchodzą wyłącznie moje niczym niepotwierdzone domysły. Wybaczy pani, ale muszę już wrócić do obowiązków. Jeśli chce pani poznać moją opinię o Nicholasie Spencerze do zacytowania drukiem, to proszę napisać: „Był dobrym człowiekiem, niespotykanie szlachetnym. Jeżeli zboczył z właściwej drogi, to na pewno nie z pobudek egoistycznych”.
23
Dłoń rwała tak potwornie, że Ned potrafił myśleć tylko o bólu. Wkładał rękę do lodowatej wody i smarował masłem, ale ani jedno, ani drugie nie pomagało. Wreszcie, za dziesięć dziesiąta w ten poniedziałkowy wieczór, poszedł do pobliskiej apteki – zdążył tuż przed zamknięciem. Od razu skierował się tam, gdzie stały lekarstwa na poparzenia. Wybrał kilka, które wydawały mu się najbardziej odpowiednie.
Stary pan Brown, właściciel, szykował się już do zamykania. Poza nim pracowała tu tylko Peg, kasjerka, wścibska baba kochająca plotki. Ned nie chciał, żeby zobaczyła jego rękę, więc włożył lekarstwa do jednego z koszyków stojących przy wejściu, przewiesił go sobie przez lewe ramię, a w lewej dłoni trzymał naszykowane pieniądze. Prawą rękę ukrył w kieszeni. Bandaż wyglądał tragicznie, chociaż tego dnia był zmieniany już dwa razy.