Udzieliłam mu jedynej szczerej odpowiedzi, na jaką było mnie stać:
– Nie wiem.
– Spotkałem kiedyś Spencera – podjął Sam. – I mówię ci, gdyby mi zaoferował kupno mostu Brooklińskiego, na pewno bym na to poszedł. Diabłu by sprzedał święconą wodę. A ty go poznałaś?
Dłuższą chwilę zastanawiałam się, co powinnam mu powiedzieć. Nigdy się nie afiszowałam z tym, że Lynn Hamilton Spencer jest moją przyszywaną siostrą, a co za tym idzie, Nick Spencer także był w sensie prawnym moją rodziną. Z drugiej strony, ten właśnie fakt powstrzymywał mnie od wygłaszania, zarówno publicznie, jak i prywatnie, jakichkolwiek komentarzy na temat Gen-stone, ponieważ miałam poczucie, że może tu zajść konflikt interesów. Niestety, nie powstrzymało mnie to od kupienia akcji spółki wartych dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, ponieważ tamtego wieczora przy kolacji Nicholas Spencer wspomniał, że po szczepionce eliminującej prawdopodobieństwo zachorowania na raka może się pojawić następna, przeciwdziałająca różnym nieprawidłowościom genetycznym.
Moje dziecko zostało ochrzczone w dniu narodzin. Dałam mu na imię Patrick, po ojcu mojej matki. Kupiłam akcje Gen-stone niejako dla uczczenia pamięci synka. Tamtego wieczora, dwa lata temu, Nick powiedział, że im więcej pieniędzy zbiorą, tym szybciej zakończą testy i tym wcześniej szczepionka będzie dostępna dla chorych.
– No, a przy okazji twoje dwadzieścia pięć tysięcy stanie się warte znacznie więcej – dodał.
To były pieniądze na przedpłatę na mieszkanie.
Spojrzałam na Sama i uśmiechnęłam się, nadal rozważając odpowiedź. Zaczynał siwieć. Próżność kazała mu zaczesywać długie pasma włosów na łysiejący czubek czaszki. Zauważyłam już jakiś czas temu, że często rozsuwały się niedyskretnie na boki, ale jako stara przyjaciółka ugryzłam się w język i nie powiedziałam: „Czas się poddać. Przegrałeś batalię o włosy”.
Sam dobiegał siedemdziesiątki, mimo to jego niemowlęco błękitne oczy nadal spoglądały bystro. Miał twarz naiwnego wesołka, ale w jego wypadku pozory myliły. W rzeczywistości był mądry i przebiegły. Zdałam sobie sprawę, że nie byłabym w porządku, gdybym mu nie powiedziała o moich wiotkich powiązaniach ze Spencerami, choć powinnam też jasno podkreślić, że Nicka spotkałam raz w życiu, a Lynn raptem trzy.
Kiedy o tym mówiłam, jego brwi wędrowały coraz wyżej.
– Jakie wrażenie zrobił na tobie Spencer?
– Też kupiłabym od niego most Brookliński. Uważałam go za fantastycznego faceta.
– Co myślisz teraz?
– Pytasz, czy jest martwy, czy raczej zaaranżował katastrofę samolotu, żeby zniknąć? Nie wiem.
– A co sądzisz o jego żonie, twojej przyszywanej siostrze?
Na pewno niemiłosiernie się wykrzywiłam.
– Sam, moja mama albo jest absolutnie szczęśliwa z jej ojcem, albo powinna dostać Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową. Wyobraź sobie, nawet lekcje gry na fortepianie biorą w duecie. Żałuj, że nie słyszałeś koncertu, którego musiałam wysłuchać, kiedy spędziłam weekend w Boca w zeszłym miesiącu. Przyznaję się od razu, że nie lubię Lynn. Podejrzewam, że codziennie rano całuje z uwielbieniem własne odbicie w lustrze. Ale z drugiej strony tak naprawdę wcale jej nie znam. Widziałam ją na kolacji dzień przed ślubem mamy, potem na ślubie i jeszcze raz, kiedy przyjechałam do Boca w zeszłym roku. Ona akurat stamtąd wyjeżdżała. Wyświadcz mi przysługę i nie nazywaj jej moją siostrą.
– Zrobione.
Kelnerka przyniosła nam drinki. Sam wychylił swój trunek z prawdziwą przyjemnością i odchrząknął.
– Carley, słyszałem, że ubiegasz się o zatrudnienie w naszej redakcji.
– Zgadza się.
– Co ci się stało?
– Chcę pracować w poważnym czasopiśmie finansowym, a nie tylko prowadzić kącik w dodatku niedzielnym, gdzie wiadomości finansowe są wypełniaczem wśród innych informacji. Zamierzam pisać do „Wall Street Weekly”. Taki sobie postawiłam cel. Skąd wiesz, że złożyłam podanie?
– Pytał o ciebie sam wielki szef, Will Kirby.
– Co mu powiedziałeś?
– Że masz głowę na karku i będziesz ogromnym krokiem naprzód w porównaniu z facetem, który odchodzi.
Pół godziny później Sam wysadził mnie przed domem. Mieszkam na pierwszym piętrze budynku z czerwonego piaskowca przy Wschodniej Trzydziestej Siódmej na Manhattanie. Zignorowałam windę, która w pełni zasługuje na to, by ją ignorować, i skorzystałam ze schodów. Z prawdziwą ulgą otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Byłam w prawdziwie pieskim humorze i miałam po temu konkretne powody. Sytuacja finansowa inwestorów zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie, lecz na tym nie koniec sprawy. Wielu z nich zdecydowało się na zakup akcji z tych samych powodów co ja: ponieważ chcieli przyczynić się do zatrzymania rozwoju choroby u jakiejś ukochanej osoby. W mojej sytuacji było już na to za późno, ale wiedziałam, że kupując te akcje niejako ku pamięci Patricka, na swój sposób próbowałam zaleczyć dziurę we własnym sercu, pewnie znacznie większą niż ta, wskutek której umarł mój synek.
Umeblowanie dostałam z Ridgewood w New Jersey, gdzie mieszkałam z rodzicami. Ponieważ jestem jedynaczką, po ich przeprowadzce do Boca Raton mogłam w dobrach materialnych przebierać jak w ulęgałkach. Zmieniłam obicie kanapy na ciemnoniebieskie, żeby pasowała do perskiego dywanu, który kupiłam na jakiejś wyprzedaży garażowej. Stoliki, lampy i fotel bujany pamiętałam z czasów, gdy byłam najmniejszą, ale najszybszą zawodniczką w uniwersyteckiej drużynie koszykówki w akademii pod wezwaniem Niepokalanego Serca.
Na ścianie w mojej sypialni wisi fotografia drużyny. Piłkę do kosza też mam w sypialni. Patrzę czasem na to zdjęcie i widzę, że pod wieloma względami jestem taka sama jak wtedy. Mam takie same krótkie włosy i te same, odziedziczone po ojcu, niebieskie oczy. Nigdy się nie wyciągnęłam w górę, choć matka twierdziła, że z pewnością kiedyś urosnę. Miałam wtedy jakieś metr sześćdziesiąt i tak już zostało. Niestety, zgubiłam gdzieś zwycięski uśmiech, w każdym razie nie bywa on już taki jak na zdjęciu zrobionym w czasach, gdy sądziłam, że świat stoi przede mną otworem. Może to efekt pisywania do kącika porad w dodatku niedzielnym. Stale mam styczność z prawdziwymi ludźmi, obarczonymi jak najbardziej rzeczywistymi problemami finansowymi.
Była też jeszcze jedna przyczyna, która powodowała, że czułam się tego dnia wyjątkowo byle jak.
Nick. Nicholas Spencer. Niezależnie od tego, jak przekonujące wydawały się wszelkie dowody, zwyczajnie nie mogłam uwierzyć w to, co o nim usłyszałam.
Czy istniało inne wytłumaczenie niepowodzenia szczepionki, zniknięcia pieniędzy, katastrofy lotniczej? Czy też to ja miałam jakąś szczególną skazę, przez którą stawałam się podatna na sugestie złotoustych samolubnych oszustów? Takich jak Greg, Szanowny Pan Wielki Błąd, za którego wyszłam prawie jedenaście lat temu?
Gdy zmarł Patrick, zaledwie po czterech dniach życia, Greg nie musiał mi mówić, że kamień spadł mu z serca. Sama widziałam. Nie miał najmniejszej ochoty dźwigać na barkach brzemienia w postaci dziecka, które wymaga stałej opieki.
Właściwie nawet o tym nie rozmawialiśmy. Nie było o czym. On powiedział, że dostał świetną ofertę pracy w Kalifornii i nie może zmarnować tej szansy.
– Nie będę cię zatrzymywać – odrzekłam.
I tyle.
Wspomnienia wcale nie poprawiły mi humoru, poszłam więc wcześnie do łóżka, zdecydowana przespać to wszystko i jutro wstać ze świeżą głową.
O siódmej rano obudził mnie telefon Sama.
– Carley, włącz telewizor. Nadają wiadomości. Lynn Spencer nocowała w Bedford, ktoś podpalił jej dom. Pożar udało się ugasić, ale nałykała się sporo dymu. Jest w szpitalu Świętej Anny, stan poważny.