Выбрать главу

Nicholas Spencer w szkole średniej należał do mistrzowskiej drużyny pływackiej. Jego syn kurczowo trzymał się nadziei, że ojciec żyje, ponieważ w college’u był doskonałym pilotem. Nie trzeba zbyt dużego wysiłku wyobraźni, by uznać, że mógł sfingować własną śmierć parę kilometrów od brzegu i spokojnie odpłynąć w bezpieczne miejsce.

Bardzo chciałam obgadać te pomysły z chłopakami, dopóki jeszcze miałam je w głowie całkiem na świeżo. Zamiast tego musiałam się zadowolić zrobieniem notatek, a potem, ponieważ nie wiedzieć kiedy zrobiła się szósta, a ja miałam za sobą dzień pełen wydarzeń, pojechałam do domu.

Na sekretarce czekało na mnie kilka wiadomości: głównie przyjaciele proponujący spotkania, między innymi Casey z informacją, że czeka na mój telefon do siódmej, jeżeli jestem w nastroju na jakieś włoskie kluchy w „Il Tinello”. Uznałam, że jestem, więc jeszcze zastanowiłam się, czy powinnam czuć się zaszczycona zaproszeniem na kolację dwukrotnie w ciągu siedmiu dni, czy też raczej jestem traktowana jak zapchajdziura, kiedy Caseyowi nie dopisali ludzie, wymagający większych starań.

Tak czy inaczej, zatrzymałam sekretarkę i zadzwoniłam do niego na komórkę. Rozmowa była, jak zwykle, ekspresowa.

Najpierw jego krótkie:

– Doktor Dillon, słucham.

– Cześć, to ja.

– Rozumiem, że pasują ci kluski na kolację?

– Tak.

– O ósmej w „Il Tinello”?

– Aha.

– Super.

Pyk.

Zapytałam go kiedyś, czy w łóżku jest równie szybki jak przez telefon. Zapewnił mnie, że to zupełnie inna bajka.

– Czy ty sobie zdajesz z tego sprawę, ile czasu ludzie tracą na rozmowy telefoniczne? – spytał. – Robiłem badania na ten temat.

Zaciekawił mnie.

– Z jakiej okazji? Kiedy?

– Dwadzieścia lat temu, na przykładzie mojej siostry. Jeszcze w gimnazjum sprawdzałem, ile czasu Trish spędza przy telefonie. Któregoś razu przez godzinę i piętnaście minut opowiadała swojej najlepszej przyjaciółce, jak bardzo się boi wyznaczonego na następny dzień testu, do którego nie ma czasu się przygotować. Innym razem pięćdziesiąt minut relacjonowała jakiejś koleżance, że jest w połowie roboty z projektem, który miała oddać za dwa dni.

– Ale musisz przyznać, że w końcu całkiem nieźle wylądowała – podsumowałam wtedy. Trish była chirurgiem pediatrą, mieszkała w Wirginii.

Uśmiechając się do wspomnień i lekko zmartwiona swoją natychmiastową gotowością przystosowania się do planów Caseya, wcisnęłam guzik sekretarki, żeby odsłuchać ostatnią wiadomość.

Kobiecy głos był niski, wyraźnie zaniepokojony. Nie przedstawiła się, ale ją rozpoznałam. Vivian Powers.

– Jest czwarta. Czasami biorę pracę do domu. Właśnie sprzątałam biurko. Chyba wiem, kto zabrał notatki doktora Spencera od Brodericka. Proszę o kontakt.

Telefon domowy napisałam na odwrocie wizytówki, natomiast numer komórki był na niej wydrukowany. Szkoda, że Vivian nie zadzwoniła mi do kieszeni. Około czwartej byłam właśnie w drodze do miasta. Zawróciłabym i szybko byłabym u niej. Chwyciłam torebkę, wyjęłam notes, znalazłam jej numer i zadzwoniłam.

Sekretarka powitała mnie po piątym sygnale, co oznaczało, że Vivian wyszła z domu stosunkowo niedawno. W większości wypadków urządzenia te włączają się po czterech lub pięciu dzwonkach, żeby dać czas na odebranie połączenia, natomiast po nagraniu pierwszej wiadomości zaczynają działać już po drugim.

Zostawiłam wiadomość, bardzo starannie dobierając słowa:

– Cieszę się, że pani zadzwoniła. Jest za piętnaście siódma. Będę w domu jeszcze czterdzieści pięć minut, a potem około wpół do dziesiątej. Proszę o kontakt.

Sama dobrze nie wiedziałam, dlaczego się nie przedstawiłam. Jeżeli Vivian miała funkcję identyfikacji dzwoniącego, mój numer i tak został zarejestrowany na wyświetlaczu. Gdyby jednak przypadkiem odsłuchiwała sekretarkę w obecności kogoś innego, to chyba wybrałam najdyskretniejszy sposób przekazania wiadomości.

Szybki prysznic przed wieczornym wyjściem zawsze pomaga mi pozbyć się napięć, jakie wywołuje praca. W mojej miniaturowej łazience prysznic jest połączony z wanną dla liliputów i choć działa kapryśnie, spełnia swoją funkcję. Walcząc z kranami od ciepłej i zimnej wody, przypomniałam sobie, co kiedyś czytałam o Elżbiecie I: „Królowa bierze kąpiel raz w miesiącu, niezależnie od tego, czy jej potrzebuje, czy też nie”. Może mniej osób straciłoby głowę, gdyby władczyni chciała codziennie się zrelaksować pod strumieniem gorącej wody.

W ciągu dnia zwykle biegam w którymś z kostiumów składających się ze spodni i żakietu, ale wieczorem lepiej się czuję w jedwabnej bluzce, luźnych spodniach i na obcasie. W ten sposób udaję sama przed sobą, że jestem wyższa.

Na zewnątrz już się ochłodziło, ale zamiast płaszcza chwyciłam tylko wełniany szal, który mama kupiła mi w Irlandii. Ma cudowny odcień dojrzałej żurawiny. Uwielbiam go.

Zerknęłam w lustro. Wyglądałam całkiem nieźle. Nawet uśmiechnęłam się do siebie. Zaraz jednak mina mi zrzedła, bo uświadomiłam sobie, że wystroiłam się tak specjalnie dla Caseya i że jestem nieziemsko wprost uszczęśliwiona tylko dlatego, iż zadzwonił do mnie w tak niedługim czasie po ostatnim spotkaniu.

Wyszłam z domu dosyć wcześnie, ale w żaden sposób nie mogłam złapać taksówki. Czasami odnoszę wrażenie, jakby nowojorscy taksówkarze na mój widok przekazywali sobie tajny znak, po którym wszyscy zgodnie włączają na kogucie informację o zjeździe do bazy.

W efekcie spóźniłam się piętnaście minut. Mario, właściciel restauracyjki, zaprowadził mnie do stolika, przy którym czekał Casey, i odsunął mi krzesło. Casey miał bardzo poważną minę.

Dobry Boże, pomyślałam, chyba nie będzie mi robił wyrzutów z powodu tego kwadransa?

Wstał, musnął wargami mój policzek i spytał:

– Wszystko w porządku?

Wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, że przyzwyczajony do mojej punktualności, zwyczajnie się o mnie martwił. Sprawiło mi to ogromną przyjemność. Przystojny, inteligentny, kawaler i w dodatku człowiek sukcesu – doktor Kevin Curtis Dillon miał na pewno ogromne powodzenie wśród samotnych kobiet w Nowym Jorku, więc obawiałam się, że moja pozycja może się sprowadzać tylko do odgrywania roli miłej przyjaciółki. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, choć z pozoru kusząca. Kiedyś, jeszcze za czasów szkolnych, zaczęłam pisać pamiętnik. Porzuciłam go dopiero pół roku temu, kiedy wpadłam na Caseya w teatrze. Wstyd mi było czytać, jak niecierpliwie oczekiwałam balu maturalnego w jego towarzystwie, a jeszcze bardziej piekły mnie policzki, kiedy na następnych stronach wracałam do gorzkiego rozczarowania, że potem już nie zadzwonił. Po raz kolejny nakazałam sobie wyrzucić ten pamiętnik.

– Nic mi nie jest – zapewniłam Caseya. – Cierpię jedynie na dość powszechną przypadłość nowojorczyków zwaną chronicznym niepowodzeniem w łapaniu taksówek.

Nadal nie wyglądał na szczególnie rozradowanego. Wyraźnie coś go gryzło.

– Coś jest nie tak, Casey – zauważyłam. – Co takiego?

Zaczekał, aż nalano nam zamówione wino, i dopiero wtedy się odezwał.

– Miałem ciężki dzień. Tak to już jest w chirurgii. Człowiek robi co może, ale ciągle ma przykrą świadomość, że może niewiele. Operowałem dzieciaka, który jechał na motocyklu i zderzył się z ciężarówką. Udało mi się uratować stopę, ale chłopak nie odzyska pełnej sprawności ruchowej.

Oczy miał pociemniałe z żalu. Pomyślałam o Nicku Spencerze, który tak bardzo chciał ratować życie ludziom cierpiącym na raka. Czy rzeczywiście przekroczył granice bezpieczeństwa, próbując udowodnić, że to potrafi? Nie mogłam się uwolnić od tego pytania.

Odruchowo położyłam dłoń na ręce Caseya. Podniósł na mnie wzrok, wydawał się spokojniejszy.