– Jedno bezsprzecznie zawdzięczam tej kobiecie – odezwała się Lynn. – Ludzie przestali mnie traktować jak pariasa. Wreszcie uwierzyli, że Nick oszukał mnie tak samo jak wszystkich innych. Kiedy pomyślę…
– Pani DeCarlo – wtrącił się Adrian Garner – kiedy spodziewa się pani publikacji rezultatów dochodzenia dziennikarskiego?
Chyba byłam jedyną przy stole osobą zirytowaną na tego człowieka, który tak bezpardonowo przerwał Lynn w środku zdania. Najwyraźniej taki miał zwyczaj.
W rewanżu uraczyłam go odpowiedzią pełną wątpliwości i niekonkretnych stwierdzeń, mając nadzieję, że i ja jego potrafię zirytować.
– Jak pan być może słyszał, podczas śledztwa dziennikarskiego mamy niekiedy do czynienia z dwoma całkowicie przeciwstawnymi elementami. Tutaj jednym z nich jest aspekt sensacji. Sprawa Nicholasa Spencera niewątpliwie stanowi ogromną rewelację. Drugi natomiast aspekt to podanie faktów uczciwie i rzetelnie, a nie w formie zbioru najnowszych pogłosek. Czy znamy już pełną historię Nicka Spencera? Nie przypuszczam. W zasadzie codziennie przekonuję się na nowo, że nawet nie zaczęliśmy zbliżać się do prawdy. Dlatego na pewno zrozumie mnie pan, jeśli wyznam, że nie potrafię odpowiedzieć na pańskie pytanie.
Owszem, udało mi się go wkurzyć i sprawiło mi to nieziemską przyjemność. Adrian Nagel Garner był może wzorem sukcesu w biznesie, ale w moich oczach wcale nie dawało mu to prawa do niegrzecznego zachowania.
Podjął rękawicę.
– Pani DeCarlo…
– Przyjaciele – wpadłam mu w słowo – zwracają się do mnie po imieniu. – Nie on jeden potrafił przerywać mówiącemu.
– Carley, my czworo, siedzący przy tym stoliku, a także inwestorzy i pracownicy Gen-stone, wszyscy jesteśmy ofiarami Nicholasa Spencera. Wiem od Lynn, że zainwestowałaś w spółkę dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
– Rzeczywiście. – Przypomniałam sobie, co słyszałam o posiadłości Garnera, owym cudzie nowoczesnej techniki połączonym z artyzmem, i postanowiłam sprawdzić, czy potrafię tego człowieka rozwścieczyć. – Odkładałam na mieszkanie. Marzyło mi się od lat. Chciałabym mieszkać w budynku z czynną windą i mieć łazienkę z działającym prysznicem, a może nawet w starszym domu, gdzie byłby także kominek. Zawsze mi się podobały kominki.
Wiedziałam, że Garner zaczynał od samego dołu, ale nie chwycił przynęty i nie uderzył we współczujący ton, głosząc na przykład: „wiem, jak to jest tęsknić za działającym prysznicem”. Kompletnie zignorował moje nieśmiałe marzenia o przyzwoitych czterech kątach.
– Każdy, kto zainwestował w Gen-stone, przeżywa osobisty dramat – wybrnął gładko. – Moja firma straciła zaufanie wielu klientów, ponieważ ogłosiła zamiar kupienia praw do dystrybucji tej nieszczęsnej szczepionki. Nie ucierpieliśmy finansowo, ponieważ finalizacja umowy miała nastąpić wyłącznie pod warunkiem akceptacji nowego medykamentu przez Instytut Żywności i Leków. Ale tak czy inaczej, poważnie ucierpieliśmy wskutek nadszarpnięcia opinii, a jest ona istotnym elementem budowania przyszłości każdego przedsiębiorstwa. Ludzie kupowali akcje Gen-stone za sprawą kryształowej reputacji Garner Pharmaceuticals. A obarczanie współwiną jest bardzo realnym czynnikiem psychologicznym w świecie biznesu… Carley.
Mało brakowało, a znowu nazwałby mnie panią DeCarlo, lecz po ułamku sekundy zastanowienia wypluł moje imię. W życiu nie słyszałam, żeby ktoś je wymawiał z większą pogardą. Raptem zdałam sobie sprawę, że Adrian Garner, mimo całej swojej władzy i potęgi, najwyraźniej się mnie bał.
Chociaż nie, poprawiłam się w myślach, to za mocno powiedziane. On odnosi się z szacunkiem do faktu, że mogę pomóc ludziom zrozumieć, iż nie tylko Lynn, ale także Garner Pharmaceuticals Company padła ofiarą gigantycznej machlojki Nicholasa Spencera, jaką była szczepionka na raka.
Wszyscy troje patrzyli na mnie, czekając na odpowiedź. Uznałam, że czas najwyższy, bym teraz dla odmiany to ja wyciągnęła od nich jakieś informacje. Spojrzałam na Wallingforda.
– Czy zna pan osobiście akcjonariusza, który widział Nicka Spencera w Szwajcarii?
Garner uniósł dłoń, zanim Wallingford zebrał się do odpowiedzi.
– Powinniśmy złożyć zamówienie.
Wtedy dopiero dostrzegłam kelnera stojącego przy naszym stoliku. Wzięliśmy od niego menu i dokonaliśmy wyboru. Uwielbiam ciasteczka z krabów podawane w „The Four Seasons”, więc niezależnie od tego, jak pilnie przeglądam jadłospis ani jak uważnie słucham dobrych rad obsługi, nieodmiennie zamawiam tutaj to samo danie, wraz z zieloną sałatą.
Mało kto w dzisiejszych czasach zamawia befsztyk tatarski, bo kombinacja surowej wołowiny z równie surowym żółtkiem nie jest uważana za najlepszą metodę na doczekanie sędziwego wieku. Tymczasem, co interesujące, Adrian Garner podjął taką właśnie decyzję.
No cóż, siła wyższa i skrzypce, jak mawia Casey, musiałam powtórzyć pytanie do Wallingforda:
– Czy zna pan akcjonariusza, który twierdzi, że widział Nicka Spencera w Szwajcarii?
– Czy go znam? – Wallingford leciutko wzruszył ramionami. – Zawsze intrygowała mnie semantyczna wykładnia tego zwrotu. Co to znaczy: znać kogoś? Dla mnie oznacza to, że naprawdę coś wiem o danej osobie, a nie tylko tyle, że widuję ją regularnie na zebraniach, w których bierze udział większa liczba uczestników, jak choćby zebrania akcjonariuszy. Znam Barry’ego Westa z imienia i nazwiska. Pracuje jako kierownik w dziale zaopatrzenia i najwyraźniej doskonale radzi sobie z własnymi inwestycjami. Pojawił się na naszych spotkaniach cztery, może pięć razy w ciągu minionych ośmiu lat i zawsze dopilnował, by w tym czasie doszło do rozmowy i z Nickiem, i ze mną. Dwa lata temu, gdy firma Garner Pharmaceuticals zgodziła się brać udział w dystrybucji szczepionki po jej zaaprobowaniu przez Instytut Żywności i Leków, Adrian wprowadził do zarządu swojego reprezentanta, Lowella Drexela. Barry West natychmiast podjął próbę… zacieśnienia więzi z Lowellem. – Wallingford spojrzał na Adriana Garnera. – Słyszałem, jak pytał Lowella, czy nie potrzebujesz świetnego, solidnego człowieka na stanowisko kierownicze, Adrianie.
– Jeżeli Lowell nie jest głupi, odpowiedział przecząco – warknął Garner.
Stanowczo nie uznawał uprzejmości z samego rana, ale też przyznaję, do pewnego stopnia przeszła mi już irytacja z powodu jego nieuprzejmego zachowania. W moim zawodzie człowiek tak często spotyka się z wodolejstwem, że niekiedy miło dla odmiany porozmawiać z kimś, kto wali prosto z mostu.
– Może tak, a może nie – odrzekł Wallingford. – Moim zdaniem Barry West miał okazję widywać Nicka wystarczająco często, aby go rozpoznać. Wobec tego można założyć, że widział w Szwajcarii albo jego, albo kogoś do niego bardzo podobnego.
Kiedy spotkałam obu panów u Lynn, w niedzielę, odniosłam wrażenie, że się serdecznie nie znoszą. Tymczasem okazało się, że wojna rodzi dziwaczne sojusze, a podobnie jest z upadającą firmą. Jednocześnie byłam tutaj najwyraźniej nie tylko po to, by pomóc Lynn ukazać światu jej pozycję bezradnej ofiary niewierności i złodziejstwa męża. Wszyscy troje chcieli się dowiedzieć, jaki kierunek przybiera nasze dziennikarskie śledztwo.