– Co sądzą o nim tamtejsi ludzie?
– To samo, co wszędzie gdzie indziej. Na uroczystości wręczenia medalu był tak przekonujący, że zarząd szpitala w Caspien zainwestował w Gen-stone niebagatelną sumę. Na skutek strat trzeba było zrezygnować z planów budowy skrzydła pediatrycznego.
Wallingford pokręcił głową. Garner miał ponurą minę, ale też coraz bardziej się niecierpliwił. Już po lunchu. Pora iść.
Lynn nie skomentowała faktu, że szpital stracił pieniądze przeznaczone na pomoc chorym dzieciom.
– Chodziło mi o to – uściśliła – co mówili o Nicku, zanim wybuchł skandal.
– Miejscowy tygodnik drukował same pochlebne opinie – odrzekłam. – Nick był doskonałym uczniem, sympatycznym chłopcem i świetnym sportowcem. Widziałam jego zdjęcie jako szesnastolatka z pucharem w rękach. Był doskonałym pływakiem.
– I pewnie właśnie dzięki temu udało mu się zaaranżować katastrofę, po której spokojnie dopłynął do brzegu – wtrącił Wallingford.
Możliwe. Ale skoro był taki sprytny, to dlaczego dał się zauważyć w Szwajcarii?
Wróciłam do biura i sprawdziłam pocztę elektroniczną. Było kilka niepokojących wiadomości. Pierwszy list, jaki otworzyłam, brzmiał:
Moja żona napisała do ciebie w zeszłym roku, a ty nie raczyłaś jej odpowiedzieć. Teraz już nie żyje. Nie taka znowu z ciebie mądrala. Wymyśliłaś, kto był w domu Lynn Spencer przed pożarem?
Kto pisze te listy? O ile nie były głupim dowcipem, to nadawca raczej marnie się czuł. Po adresie poznałam, że to ten sam, który przysłał mi dziwaczną wiadomość dwa dni wcześniej. Tamtą zatrzymałam, żałowałam tylko, że wyrzuciłam tę, która kazała mi się przygotować na dzień sądu. Usunęłam ją, bo uznałam, że mam do czynienia z jakimś fanatykiem religijnym. A teraz zastanawiałam się, czy przypadkiem ta sama osoba nie jest autorem wszystkich trzech listów.
Czy ktoś był w domu z Lynn? Od Gomezów wiedziałam, że późny gość nie stanowiłby wielkiego zaskoczenia. Chętnie bym pokazała ten e-mail swojej przybranej siostrze. Powiedziałabym: „Popatrz, niesamowite, prawda?” i obserwowałabym jej reakcję.
Kolejną wiadomość, która mnie poruszyła, zastałam na sekretarce telefonicznej. Nagrała ją kierowniczka archiwum zdjęć rentgenowskich w szpitalu w Caspien. Prosiła o telefon w sprawie, którą uznała za ważną.
Oddzwoniłam natychmiast.
– Czy to pani była tu wczoraj – zapytała kierowniczka – i rozmawiała z jedną z moich pracownic?
– Tak, to ja.
– O ile dobrze rozumiem, pytała pani o kopię prześwietlenia córki państwa Summers i miała pani zezwolenie osoby uprawnionej na odbiór tych zdjęć.
– Zgadza się.
– Dowiedziała się pani, że nie mamy już odbitek, ale nie otrzymała pani pełnej informacji. Ostatni komplet odebrał dwudziestego ósmego listopada pan Summers. Proponowaliśmy zrobienie kopii, ale uznał, iż nie jest to konieczne.
– Rozumiem. Dziękuję. Musiałam zebrać myśli.
Mąż Caroline Summers nie odebrał zdjęć rentgenowskich, tak samo jak nie wziął wyników badania rezonansem magnetycznym w Ohio. Osoba, która przeczytała i poważnie potraktowała list Caroline Summers, napisany do Nicholasa Spencera, najwyraźniej zadbała o wszelkie szczegóły. Twierdząc, że działa z polecenia Nicka Spencera, ów ktoś zabrał od doktora Brodericka wczesne zapiski doktora Spencera, potem, podszywając się pod męża Caroline Summers, wyłudził z archiwum szpitala w Caspien zdjęcia rentgenowskie stanowiące dowód, że dziecko miało stwardnienie rozsiane, oraz przejął wyniki badania rezonansem magnetycznym z kliniki szpitala w Ohio. Skoro ta osoba zadała sobie tyle trudu, musiała mieć po temu ważny powód.
Don siedział w biurze sam.
– Znajdziesz dla mnie dwie chwile?
– Jasne.
Zdałam mu relację z rozmowy podczas lunchu w „The Four Seasons”.
– Nieźle ci poszło – uznał. – Garnera trudno przyszpilić.
Opowiedziałam mu także o zdjęciach rentgenowskich, które ktoś udający męża Caroline Summers zabrał ze szpitala w Caspien.
– Ktokolwiek za tym stoi, faktycznie pomyślał o wszystkim – stwierdził Don. – Co dowodzi, że w Gen-stone ktoś odwala… albo odwalał bardzo poważną krecią robotę. Poruszyłaś którąś z tych spraw w czasie lunchu?
Spojrzałam na niego wymownie.
– Przepraszam – zmitygował się natychmiast. – Oczywiście, że nie.
Pokazałam mu ostatni e-mail.
– Nie mogę się zdecydować, czy ten facet to wariat czy nie – przyznałam.
– Ja też nie wiem – odrzekł Don Carter – ale moim zdaniem tak czy inaczej powinnaś zawiadomić policję. Gliniarze mają sposoby, żeby znaleźć nadawcę, a kto wie, może się on okazać na przykład ważnym świadkiem w sprawie pożaru. Dostaliśmy cynk o ciekawej sprawie w Bedford. Policja zatrzymała jednego nastolatka za prowadzenie pod wpływem narkotyków. Małolat jest bogaty z domu, więc rodzice wynajęli mu prawnika z najwyższej półki, a ten chce iść na ugodę. Proponują, że dzieciak będzie zeznawał przeciwko Bikorsky’emu. Tydzień temu we wtorek, wracając z imprezki około trzeciej nad ranem, przejeżdżał obok domu Spencerów. Przysięga, że widział Bikorsky’ego, jak swoim vanem wolniutko jechał przed ich domem.
– Skąd wie, że to był jego samochód, na litość boską? – zdumiałam się niebotycznie.
– Zdarzyła mu się nie tak dawno stłuczka po pijanemu w Mount Kisco, w rezultacie wylądował akurat w warsztacie, w którym pracuje Marty. Widział jego samochód i zapamiętał rejestrację, bo o niej rozmawiali. Na tablicy są tylko trzy litery: M.O.B., bo Marty nazywa się Martin Otis Bikorsky.
– Dlaczego do tej pory siedział cicho?
– Bikorsky i tak został aresztowany. Chłopak poszedł na imprezkę bez pozwolenia, więc nie chciał kolejnych kłopotów z rodzicami. Twierdzi, że gdyby zatrzymano niewłaściwego człowieka, ujawniłby się ze swoją informacją.
– Jaki wzorowy obywatel! – Niby ironizowałam, ale w rzeczywistości byłam przerażona.
Pytałam Marty’ego, czy paląc, siedział w samochodzie. Kiedy mi odpowiadał, zauważyłam ostrzegawcze spojrzenie jego żony. Czy o to właśnie jej chodziło? Wówczas tego nie wiedziałam i teraz także nie. A może nie siedział w samochodzie z włączonym silnikiem, tylko odjechał spod domu? W tamtej okolicy budynki stoją bardzo blisko jeden drugiego. Pracujący silnik w środku nocy mógłby przeszkadzać sąsiadom śpiącym przy otwartym oknie. Cóż bardziej naturalnego, kiedy człowiek jest wściekły, rozgniewany i bezsilny, a przy tym po kilku piwach, że przejechał się przed śliczną, wypielęgnowaną posiadłością w Bedford i pomyślał o stracie własnego domu. A przecież mógł coś zrobić. Więc zrobił swoje.
W dodatku e-maile zdawały się potwierdzać tę wersję wydarzeń. Fatalnie.
Don obserwował mnie uważnie.
– Twoim zdaniem zawodzi mnie umiejętność oceny ludzi? – spytałam.
– Myślałem akurat o tym, że kiepsko się złożyło dla tego twojego znajomka. Z tego co powiedziałaś, miał tysiąc powodów, żeby podpalić dom Spencerów. Jeżeli był na tyle głupi, żeby to zrobić, zdrowo za to beknie, gwarantuję. Za dużo jest w Bedford wymuskanych rezydencji, żeby facetowi upiekł się taki numer. Uwierz mi, przyznanie się do winy byłoby dla niego najlepszym wyjściem, mógłby liczyć na ugodę.
– Mam nadzieję, że się nie przyzna – odrzekłam. – Moim zdaniem jest niewinny.
Poszłam do siebie. Na biurku ciągle leżał egzemplarz „Post”. Otworzyłam go na stronie trzeciej, gdzie znajdował się artykuł o Spencerze widzianym w Szwajcarii oraz o zniknięciu Vivian Powers. Wcześniej przeczytałam tylko pierwszych kilka akapitów. Reszta okazała się odgrzewaną historią Gen-stone, ale w końcu znalazłam informację, której szukałam: nazwisko rodziny Vivian Powers w Bostonie.