– Ned, masz jakąś broń?
– Nie.
– Strzelałeś kiedyś?
Uważaj, ostrzegł się w myślach Ned.
– Jak byłem dzieciakiem, pukałem z dwururki. – Na pewno i tak już o tym wiedzieli.
– Byłeś aresztowany? Przyznaj się.
– Raz. Ale to nie była moja wina.
– Siedziałeś w więzieniu?
Niedługo, bo Annie jakoś zebrała pieniądze na kaucję. Wtedy właśnie nauczył się wysyłać listy elektroniczne tak, żeby nie było wiadomo, skąd zostały nadane. Jeden koleś z sąsiedniej celi powiedział mu, że wystarczy iść do jakiejkolwiek biblioteki, z publicznego komputera połączyć się z Internetem i wstukać „Hotmail”.
– To darmowy serwis – wyjaśniał tamten koleś. – Możesz wpisać fałszywe dane, nikogo to nie obchodzi. Jeżeli komuś coś się nie spodoba, gliniarze dotrą najwyżej do biblioteki, z której poszły e-maile, ale w życiu się nie dowiedzą, kto je wysyłał.
– Krótko – powiedział teraz ponuro.
– Ned, widzę, że masz ubłocone buty. Byłeś może ostatnio w parku miejskim? Na przykład po wyjściu z apteki?
– Powiedziałem wam, że pojechałem prosto do domu. Właśnie w parku miejskim wysadził Peg.
Carson raz jeszcze przyjrzał się butom.
Przecież w parku nie wysiadłem z samochodu. Powiedziałem Peg, że może iść do domu, a kiedy rzuciła się biegiem, strzeliłem. Nie mają powodu mówić o moich butach. Nie zostawiłem śladów w parku.
– Ned, czy moglibyśmy rzucić okiem na twój samochód? – zapytał Pierce.
Nic na niego nie mieli.
– Nie, nie możecie – warknął. – Nie pozwalam. Pojechałem do apteki i kupiłem, co chciałem. Potem coś się stało tej miłej kasjerce, której uciekł autobus, a wy usiłujecie mnie w to wrobić. Wynoście się stąd.
Gliniarze patrzyli na niego zimno. Powiedział za dużo. Skąd wiedział, że spóźniła się na autobus? Nad tym się pewnie zastanawiali. Zaryzykował. Czy słyszał o tym, czy mu się śniło?
– Mówili w radiu, że nie zdążyła na autobus. Zgadza się? Tak było? Ktoś chyba widział, jak biegła do przystanku. A w ogóle nie życzę sobie, żebyście oglądali mój samochód i żebyście mnie nachodzili i wypytywali. Wynoście się, słyszycie?! Zjeżdżajcie stąd i trzymajcie się ode mnie z daleka!
Nie zamierzał im wygrażać pięścią, ale jakoś tak się stało, że to zrobił. Bandaż zsunął się z dłoni, zobaczyli pęcherze i opuchliznę.
– Jak się nazywa lekarz, u którego leczysz rękę, Ned? – zapytał Carson cicho.
33
Dobrze przespana noc oznacza, że wszystkie części mojego mózgu budzą się w tym samym czasie. Nie zdarza się to często, ale miałam tyle szczęścia, że pierwszego maja wstałam z jasnym umysłem i świeża, co w miarę upływu czasu okazywało się coraz bardziej przydatne.
Wzięłam prysznic i ubrałam się w jasnoszary kostium w cieniuteńkie paseczki, który kupiłam pod koniec zeszłego sezonu. Nie mogłam się doczekać, kiedy go nareszcie włożę. Otworzyłam okno szeroko, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, a przy okazji sprawdzić temperaturę na zewnątrz. Był to cudowny wiosenny dzień, ciepły i z lekkim wiaterkiem. Na parapecie u moich sąsiadów kiełkowały kwiaty w doniczce, a po błękitnym niebie dryfowały pierzaste obłoczki.
Kiedy byłam mała, co roku pierwszego maja w Ridgewood, w miejscowym kościele pod wezwaniem Naszej Pani z Mount Carmel, obchodziliśmy święto, podczas którego koronowaliśmy kwiatami Najświętszą Matkę. Teraz, gdy stanęłam przed lustrem, żeby nałożyć odrobinę cienia do powieki i różu na policzki, przypomniały mi się słowa hymnu śpiewanego zawsze przy tej okazji:
O Mario, przyjmij dzisiaj kwietną koronę,
Królowo aniołów, Królowo maja…
Doskonale wiedziałam, dlaczego ta melodia wróciła do mnie akurat teraz. Mając dziesięć lat, zostałam wybrana do ukoronowania figurki Matki Boskiej Przenajświętszej wieńcem z kwiatów. Co roku ten zaszczyt przypadał raz dziesięcioletniej dziewczynce, a raz dziesięcioletniemu chłopcu.
W przyszłym tygodniu Patrick skończyłby dziesięć lat.
Dziwna sprawa, jak długo po tym, gdy już człowiek pogodzi się ze smutkiem po stracie kogoś bliskiego i naprawdę wróci do życia, od czasu do czasu coś znienacka wyskakuje z przeszłości, jak gdyby wołając: „a kuku!”. I wtedy przez kilka chwil blizna znów się otwiera, znowu krwawi serce.
Dosyć tego. Zdecydowanie wyrzuciłam z głowy podobne myśli.
Do pracy poszłam piechotą, przy biurku znalazłam się o ósmej czterdzieści. Nalałam sobie kawy i zajrzałam do dziupli Kena, gdzie już siedział Don Carter. Nie zdążyłam jeszcze podnieść kubka do ust, gdy zaczęło się dziać.
Najpierw zadzwonił detektyw Clifford z policji w Bedford, a miał nam do przekazania zaskakujące wiadomości. Słuchaliśmy we trójkę, Ken, Don i ja, skupieni przy telefonie z włączonym głośnikiem. Clifford poinformował nas, że policja już wie, skąd wysłano do mnie listy elektroniczne, w tym także ten, którego nie zostawiłam, a tylko o nim powiedziałam. Ten, w którym kazano mi się przygotować na dzień sądu.
Wszystkie trzy wysłano z Westchester County. Pierwsze dwa – z biblioteki w Hastings, trzeci z biblioteki w Croton. Nadawca posłużył się Hotmailem, darmowym serwisem internetowym, ale wprowadził żądane informacje na swój temat, najprawdopodobniej fałszywe.
– Co to daje? – zapytał Ken.
– Nadawca przedstawił się jako Nicholas Spencer i podał adres Spencerów w Bedford, dokładnie tego domu, który spłonął w zeszłym tygodniu.
Nicholas Spencer! Wszyscy wstrzymaliśmy oddech, popatrzyliśmy po sobie z niedowierzaniem. Czy to możliwe?
– Chwileczkę – odezwał się Ken. – W gazetach ostatnio bez przerwy ukazują się zdjęcia Nicholasa Spencera. Czy pokazaliście je bibliotekarzom?
– Jak najbardziej. Na żywo nikt go tam nie widział. Nie korzystał z publicznych komputerów.
– A co z hasłem? – spytał Don. – Nawet na Hotmailu trzeba jakieś podać.
– Nadawca wybrał imię żeńskie. Annie.
Pobiegłam do swojego biurka i przeczytałam ostatni list:
– „Moja żona napisała do ciebie w zeszłym roku, a ty nie raczyłaś jej odpowiedzieć. Teraz już nie żyje. Nie taka znowu z ciebie mądrala. Wymyśliłaś, kto był w domu Lynn Spencer przed pożarem?”. Założę się o wszystko, że żona tego faceta miała na imię Annie – dodałam.
– Odkryliśmy jeszcze jeden interesujący szczegół – powiedział detektyw Clifford. – Bibliotekarka z Hastings przypomina sobie niewyraźnie jakiegoś niechlujnie wyglądającego mężczyznę, z poważnie poparzoną dłonią, który korzystał z komputera. Nie ma pewności, czy to on wysłał te listy, ale nie sposób go było nie zauważyć.
Zanim się rozłączył, jeszcze zapewnił nas, że policja rozszerzyła obszar poszukiwań i zaalarmowała biblioteki w innych miastach w całym Westchester, prosząc o zwracanie uwagi na mężczyznę po pięćdziesiątce, wzrostu około stu osiemdziesięciu centymetrów, prawdopodobnie o zaniedbanym wyglądzie i z poparzoną prawą dłonią.
Miał poparzoną dłoń! W tym momencie zyskałam pewność, że ten z poparzoną dłonią oraz nadawca e-maili twierdzący, iż widział kogoś na podjeździe domu Spencerów, to jedna i ta sama osoba. Doskonała wiadomość.
Marty i Rhoda Bikorsky mają prawo do odrobiny nadziei. Zadzwoniłam do nich.
Boże, gdybyśmy tak zawsze zdawali sobie sprawę, co jest w życiu naprawdę ważne!
Państwo Bikorsky, usłyszawszy, że nadawca listów elektronicznych przedstawił się jako Nick Spencer oraz miał poparzoną dłoń, osłupieli,
– Znajdą go, prawda, Carley? – upewniał się Marty.
– Może się okazać, że to tylko jakiś świr – ostudziłam go trochę. – Ale tak, znajdą go na pewno. Mieszka gdzieś niedaleko.