– Dostaliśmy ostatnio jeszcze inną dobrą wiadomość – powiedział Marty. – Mało nie pospadaliśmy z krzeseł, jak to usłyszeliśmy. Guz w głowie Maggie w zeszłym miesiącu rósł znacznie wolniej. Ciągle jest, niestety, i na pewno nam ją zabierze, ale jeśli znowu nie przyśpieszy, prawie na pewno spędzimy razem przynajmniej jeszcze jedną Gwiazdkę. Rhoda już zaczęła planować święta.
– Ogromnie się cieszę. – Przełknęłam wielką gulę dławiącą mnie w gardle. – Będziemy w kontakcie.
Chciałam przez kilka chwil posiedzieć spokojnie, napawając się radością, jaką słyszałam w głosie Marty’ego Bikorsky’ego, ale musiałam zadzwonić w jeszcze jedno miejsce, a wiedziałam, że ta rozmowa natychmiast zmieni mi nastrój. Numer ojca Vivian Powers, Allana Desmonda, znajdował się w książce telefonicznej Cambridge w Massachusetts.
Zadzwoniłam.
Podobnie jak Marty Bikorsky, tak i Desmondowie pozwalali automatycznej sekretarce przefiltrować dzwoniących.
– Dzień dobry, nazywam się Carley DeCarlo – zaczęłam – pracuję w „Wall Street Weekly”. Rozmawiałam z Vivian w dniu jej zniknięcia. Bardzo chciałabym się z panem spotkać albo przynajmniej zamienić kilka słów. Jeżeli zechce pan…
I tak samo jak Marty, odebrali, zanim się rozłączyłam. Usłyszałam kliknięcie podnoszonej słuchawki.
– Mówi siostra Vivian, Jane – odezwał się napięty, ale dźwięczny głos. – Ojciec chętnie z panią porozmawia. Mieszka w Hilton Hotel w White Plains. Może pani teraz do niego zatelefonować. Przed chwilą do niego dzwoniłam.
– Odbierze telefon?
– Proszę mi podać swój numer. Powtórzę tacie, żeby się z panią skontaktował.
Nie minęły trzy minuty, a mój telefon rzeczywiście się odezwał. Po drugiej stronie był Allan Desmond. Głos miał bardzo znużony.
– Proszę pani, zgodziłem się na konferencję prasową, to już dosłownie za moment. Czy moglibyśmy porozmawiać później?
Dokonałam w myślach szybkich obliczeń. Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Musiałam zadzwonić jeszcze w kilka miejsc, a o trzeciej trzydzieści powinnam być w Gen-stone w Pleasantville, porozmawiać z pracownikami.
– Czy znajdzie pan czas na filiżankę kawy około jedenastej? – spytałam.
– Znajdę.
Uzgodniliśmy, że zadzwonię do niego z holu Hiltona. Raz jeszcze obliczyłam czas. Z Allanem Desmondem porozmawiam czterdzieści minut, może godzinę. Nie więcej. Jeżeli wyjadę z Hiltona o dwunastej, na pierwszą będę w Caspien. Miałam przeczucie, że czas podjąć próbę przekonania pani Broderick, by zechciała ze mną zamienić dwa słowa.
Wystukałam numer gabinetu doktora Brodericka, uspokajając siebie, że w najgorszym wypadku żona lekarza nie będzie chciała ze mną rozmawiać.
Recepcjonistka, pani Ward, pamiętała mnie i potraktowała wyjątkowo serdecznie.
– Doktor ma się lepiej z dnia na dzień – powiedziała z nieskrywaną radością. – Zawsze dbał o formę, był silnym mężczyzną, teraz to procentuje. Pani Broderick też jest już dobrej myśli.
– Bardzo się cieszę. Czy pani Broderick jest w domu?
– Nie, pojechała do szpitala, ale po południu na pewno będzie. Teraz, kiedy pan doktor ma się lepiej, pani Broderick znów, jak przedtem, pracuje po kilka godzin dziennie.
– Proszę pani, jadę do Caspien i bardzo bym chciała porozmawiać z panią Broderick. O wypadku jej męża. Wolałabym teraz nie mówić więcej. Planuję zajrzeć do państwa około drugiej, gdyby zechciała poświęcić mi kwadrans, byłabym ogromnie wdzięczna, a ona pewnie także nie uzna tego czasu za stracony. Dałam jej swego czasu numer mojej komórki, ale chciałabym panią prosić o zapisanie go jeszcze raz, na wszelki wypadek. I byłabym serdecznie zobowiązana, gdyby pani mnie zawiadomiła, jeśli pani Broderick stanowczo odmówi mojej prośbie.
Zadzwoniłam jeszcze do Manuela i Rosy Gomez. Znalazłam ich w domu córki, w Queens.
– Słyszeliśmy o zniknięciu pani Powers – powiedział Manuel. – Bardzo się o nią niepokoimy.
– Rozumiem, że nie wierzą państwo w jej ucieczkę do Szwajcarii?
– Nie, proszę pani. Ale kim ja jestem, żeby coś mówić…
– Pamięta pan brukowany chodniczek prowadzący do stawu, który zaczyna się tuż przy lewym filarze obok bramy?
– Oczywiście.
– Czy ktoś kiedyś parkował w tym miejscu?
– Pan Spencer regularnie stawiał tam samochód.
– Spencer!
– Zwłaszcza latem. Bywało, że pani Spencer przyjmowała gości nad basenem, a on, w drodze z Nowego Jorku do Connecticut, zaglądał na kilka chwil do Jacka. Wtedy parkował właśnie tam, ponieważ nie chciał, by ktoś zauważył jego samochód. Potem bez przeszkód szedł się przebrać na górę.
– Nie mówiąc nic pani Spencer?
– Mogła znać jego plany, ale pan Spencer uważał, że jeśli pokaże się gościom, trudno mu będzie opuścić towarzystwo.
– Jakim samochodem jeździł pan Spencer?
– Czarnym sedanem marki BMW.
– Czy ktoś inny, któryś z przyjaciół Spencerów parkował na tym chodniczku?
Zapadła cisza. Wreszcie Manuel odezwał się spokojnie.
– Nie za dnia, proszę pani.
34
Allan Desmond wyglądał, jakby nie spał przynajmniej od trzech dni, i tak na pewno było. Miał pod siedemdziesiątkę, a cerę tak szarą jak stalowosrebrne włosy. Był szczupły, a teraz w dodatku wyglądał na przybitego i wyczerpanego. Mimo wszystko był starannie ubrany w elegancki garnitur. Odniosłam wrażenie, że to jeden z tych wytwornych mężczyzn, którzy bez krawata występują wyłącznie na polu golfowym.
W barku kawowym nie było tłoku, wybraliśmy stolik w rogu, gdzie mogliśmy swobodnie porozmawiać, przez nikogo niesłyszani. Zamówiliśmy kawę. Pan Desmond najwyraźniej od rana nie miał nic w ustach i chyba nadal nie myślał o jedzeniu. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę:
– Chętnie zjadłabym gorącą kanapkę, ale tylko pod warunkiem, że i pan da się namówić.
– Subtelna zachęta… ma pani rację, nic dzisiaj nie jadłem. Niech więc będzie gorąca kanapka.
– Dla mnie z serem – zwróciłam się do kelnerki.
Allan Desmond potakująco skinął głową. Przeniósł wzrok na mnie.
– Widziała się pani z Vivian w poniedziałek.
– Tak. Zadzwoniłam do niej z prośbą o rozmowę, ale odmówiła. Prawdopodobnie była przekonana, że nie zamierzam zostawić na Nicholasie Spencerze suchej nitki, i nie chciała brać w tym udziału.
– Dlaczego nie skorzystała z okazji, by go bronić?
– Ponieważ, niestety, nie zawsze taka okazja istnieje. Z przykrością przyznaję, niektóre media, eliminując część wywiadu, dopuszczają się zafałszowania i nieraz pozytywne wyrazy poparcia przedstawiają jako zjadliwą krytykę. Moim zdaniem Vivian cierpiała z powodu nagonki prasy na Nicka i nie chciała stwarzać nawet podejrzeń, że ma w tym jakikolwiek udział.
Pan Desmond pokiwał głową.
– Zawsze była lojalna. – Ból wykrzywił mu twarz. – Czy pani słyszała, co powiedziałem? Mówię o Vivian jak o zmarłej. To straszne.
Bardzo chciałam znaleźć coś pocieszającego, choćby to nie była prawda, ale nie potrafiłam wymyślić na poczekaniu żadnego krzepiącego kłamstwa.
– Proszę pana, czytałam pańskie oświadczenie dla prasy. Przez trzy tygodnie po katastrofie samolotu Nicholasa Spencera często rozmawiał pan z Vivian przez telefon. Czy wie pan o tym, że łączyło ich coś więcej niż stosunki służbowe?
Zanim odpowiedział, wypił łyk kawy. Nie miałam przy tym wrażenia, że próbuje ułożyć wymijającą formułkę. Raczej wracał myślami w nieodległą przeszłość, by odpowiedzieć mi szczerze.
– Żona uważa, że ja nigdy nie odpowiadam na pytanie bezpośrednio – odezwał się w końcu. – I zdaje się, ma rację. – Lekki uśmiech uniósł mu kąciki ust i zniknął równie szybko, jak się pojawił. – Wobec tego pozwoli pani, że naszkicuję tło. Vivian jest najmłodszą z naszych czterech córek. W college’u poznała Joela, pobrali się dziewięć lat temu, kiedy miała dwadzieścia dwa lata. Niestety, jak pani z pewnością wie, Joel umarł na raka. Nieco ponad dwa lata temu. Próbowaliśmy wtedy przekonać córkę, by wróciła do Bostonu, ale ona przyjęła pracę u Nicholasa Spencera. Była zaaferowana tym, że wejdzie do zespołu pracowników firmy, która miała stworzyć szczepionkę zwalczającą nowotwory.