– Dziś rano dostałam wymówienie – odrzekła. – Po południu firma kończy działalność.
– Fatalnie.
Zadzwonił telefon, recepcjonistka podniosła słuchawkę. Pewnie zgłosił się jakiś dziennikarz, bo powiedziała, że nie wolno jej niczego komentować, i prosiła o skontaktowanie się z prawnikiem spółki.
Zanim skończyła rozmowę, pojawiła się sekretarka Wallingforda. Chętnie bym zamieniła z recepcjonistką jeszcze kilka słów, ale mi się nie udało.
– Pani Rider, prawda? – przywitałam się, zadowolona, że pamiętam jej nazwisko.
Była to kobieta, którą moja babcia określiłaby „prosta Marysia”. Miała na sobie granatowy kostium, cieliste pończochy i brązowe buty na niskim obcasie, zresztą w tym samym kolorze co krótko przycięte włosy. I ani śladu makijażu. Uśmiechnęła się grzecznie, ale bez cienia wesołości.
– Tak, proszę pani.
Drzwi do kolejnych pokoi biurowych wzdłuż korytarza stały otworem, po drodze zajrzałam chyba w każde. Żywej duszy. Cały budynek opustoszał i miałam wrażenie, że gdybym krzyknęła, odpowiedziałoby mi echo. Spróbowałam wciągnąć sekretarkę do rozmowy.
– Przykro mi, że firma kończy działalność. Czy już pani wie, gdzie będzie pani pracowała?
– Nie wiem – ucięła krótko.
Prawdopodobnie Wallingford ostrzegł ją, żeby nic nie mówiła, przez co rozmowa z nią wydała mi się znacznie bardziej interesująca.
– Długo pani pracuje u pana Wallingforda? – Bardzo się starałam, żeby pytanie było rzucone od niechcenia.
– Dziesięć lat.
– O, to jeszcze w spółce meblowej.
– Tak.
Drzwi do jego gabinetu były zamknięte. Udało mi się rzucić jeszcze dwa zdania, kolejną przynętę w łowieniu informacji.
– To pewnie zna pani jego synów? Ich zdaniem nie powinien był sprzedawać rodzinnego interesu.
– Tak czy inaczej, nie mieli prawa pozwać go do sądu! – odparła z nieskrywanym oburzeniem, stukając do drzwi jedną ręką, a otwierając je drugą.
Piękna wiadomość! Synowie pozwali Wallingforda do sądu! Ciekawe, dlaczego.
Charles Wallingford bardzo wyraźnie nie pałał chęcią widzenia się ze mną, ale też starał się tego nie okazywać. Gdy podniósł się na moje powitanie, zobaczyłam, że nie jest sam. Naprzeciw niego, po drugiej stronie biurka siedział jeszcze jeden mężczyzna. On także wstał i odwrócił się do mnie, gdy Wallingford mnie witał. Odniosłam wrażenie, że zostałam oszacowana od stóp do głów. Ja oceniłam go na jakieś czterdzieści pięć lat i metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Miał siwiejące włosy i orzechowe oczy. Podobnie jak Wallingforda oraz Adriana Garnera otaczała go aura władzy, więc wcale się nie zdziwiłam, gdy został mi przedstawiony jako Lowell Drexel, członek zarządu Gen-stone.
Lowell Drexel… Słyszałam to nazwisko, i to całkiem niedawno. Aha! Już wiedziałam, gdzie. W czasie wspólnego lunchu Wallingford żartował sobie z Adrianem Garnerem, że akcjonariusz, który twierdził, że widział Nicka Spencera w Szwajcarii, prosił o pracę właśnie Drexela!
– O ile mi wiadomo – odezwał się Drexel głosem pozbawionym wszelkiego ciepła – pani praca, stanowczo niegodna pozazdroszczenia, polega na zbieraniu materiałów do artykułu o Gen-stone dla „Wall Street Weekly”.
– Pomagam w zbieraniu materiałów – skorygowałam go. – Pracujemy nad tym we troje. – Spojrzałam na Wallingforda. – Usłyszałam właśnie, że zamyka pan firmę. To przykre.
Pokiwał głową.
– Tym razem przynajmniej nie muszę się martwić, w co zainwestować – oznajmił ponuro. – Jest mi ogromnie żal pracowników i akcjonariuszy, ale jednocześnie liczę na ich zrozumienie, że nie jestem wrogiem, choć mamy rozbieżne interesy.
– Nasze spotkanie w sobotę nadal jest aktualne?
– Ależ oczywiście! – Gestem ręki odsunął absurdalną sugestię, iż mógłby je odwołać. – Muszę pani wyjaśnić ważną kwestię: poza kilkoma wyjątkami, takimi jak recepcjonistka czy pani Rider, daliśmy naszym pracownikom wybór. Mogli tu zostać lub pójść do domu. Większość z nich wolała wyjść i uczynili to od razu.
– Rozumiem. Nie kryję, że jestem rozczarowana, ale spróbuję porozmawiać z tymi, którzy jeszcze są na miejscu. – Chyba nie było po mnie widać zaciekawienia, czy nagle zamknięcie firmy nie wiązało się przypadkiem z moją prośbą o pozwolenie na przeprowadzenie wywiadów.
– Może ja odpowiem na pani pytania? – zaproponował Drexel.
– Spróbujmy. O ile mi wiadomo, pracuje pan w Garner Pharmaceuticals.
– Jestem tam szefem działu prawnego. Jak pani zapewne wie, gdy firma, w której pracuję, zdecydowała się zainwestować miliard dolarów w Gen-stone, uzależniając to oczywiście od udzielenia szczepionce aprobaty przez Instytut Żywności i Leków, pan Garner został poproszony o wejście do zarządu spółki. W takich wypadkach zawsze deleguje on któregoś ze swoich bliskich współpracowników.
– Pan Garner wydaje się zaniepokojony faktem, iż Garner Pharmaceuticals straci renomę z powodu złej prasy Gen-stone.
– Jest tym bardzo mocno zaniepokojony i prawdopodobnie w najbliższym czasie podejmie kroki mające na celu przeciwdziałanie takiemu obrotowi spraw. Na razie jednak nie jestem upoważniony do dyskusji na ten temat.
– A jeśli nic nie zrobi?
– Aktywa Gen-stone zostaną sprzedane – uczynił dłonią okrągły gest, który miał mi dać do zrozumienia, że ma na myśli budynek wraz z wyposażeniem – a uzyskane środki przekazane wierzycielom.
– Czy prosząc o fory dla mojej gazety, miałabym zbyt wielką nadzieję? – zapytałam.
– Owszem, droga pani. – Lekki uśmiech był jednoznaczny z zamknięciem mi drzwi przed samym nosem.
Lowell Drexel i Adrian Garner stanowili doskonale dobraną parę gór lodowych. Jedynie Wallingford okazywał przynajmniej śladowe ilości ludzkich uczuć.
Skinęłam głową Drexelowi, podziękowałam Charlesowi Wallingfordowi, po czym wyszłam z gabinetu za panią Rider. Starannie zamknęła za mną drzwi.
– Zostało kilka telefonistek i maszynistek, jest też parę osób z działu konserwacji – powiedziała. – Od kogo chce pani zacząć?
– Chyba od maszynistek – zdecydowałam.
Chciała pójść przodem, ale dotrzymałam jej kroku.
– Czy mogę porozmawiać z panią?
– Wolałabym nie być cytowana w prasie.
– Nie skomentuje pani nawet zniknięcia Vivian Powers?
– Zniknięcia czy ucieczki?
– Pani zdaniem Vivian sfingowała swoje zniknięcie?
– Moim zdaniem podejrzane jest, że została tutaj po katastrofie samolotu. Widziałam również, jak w zeszłym tygodniu wynosiła z biura jakieś dokumenty.
– Po co zabrała je do domu?
– Bo chciała zyskać absolutną pewność, że nie będzie w nich nic, co pozwoliłoby dociec, gdzie się podziały, pieniądze. – W przeciwieństwie do zapłakanej recepcjonistki, pani Rider była wściekła. – Teraz pewnie już jest w Szwajcarii razem ze Spencerem i śmieje nam się w nos. Droga pani, straciłam nie tylko dochody. Ja także jak ostatni głupiec zainwestowałam w akcje tej firmy większą część życiowych oszczędności. Wolałabym, żeby Nick Spencer naprawdę zginął w katastrofie lotniczej. Już by się smażył w piekle za całe zło, jakie nam wyrządził.
Jeśli szukałam żywiołowej reakcji pracowników, to właśnie ją znalazłam.
Pani Rider gwałtownie poczerwieniała na twarzy.
– Mam nadzieję, że pani tego nie wydrukuje – powiedziała. – Syn Nicka Spencera, Jack, czasami przychodził tutaj z ojcem. Zawsze przystawał przy moim biurku, aby zamienić kilka słów. Dosyć już wycierpiał, nie musi czytać takich opinii o swoim ojcu, chociaż to człowiek godny pogardy.
– Co pani sądziła o Nicholasie Spencerze, zanim wyszła na jaw cała afera?
– To, co wszyscy inni: że jest jak święty. Że będzie czynił cuda. Taki sam komentarz usłyszałam od Allana Desmonda, gdy opisywał opinię Vivian na temat szefa. Sama też tak o nim myślałam.