Kiedy zadaję pytanie jako czytelniczka, podpisuję się inicjałami mojej najlepszej przyjaciółki i wstawiam miasto, z którego rzeczywiście pochodzi. Moją najlepszą przyjaciółką jest Gwen Harkins. Jej ojciec pochodził z Idaho. Tydzień temu głównym pytaniem w moim kąciku finansowym była kwestia szczegółów, na jakie trzeba zwrócić uwagę, zanim się wystąpi o zwrot należności. Podpisałam się jako G.H. z Boise w Idaho.
W domu okazało się, że muszę zmienić plany. Na sekretarce czekała wiadomość z prokuratury. Niejaki Jason Knowles chciał ze mną porozmawiać możliwie najszybciej. Ponieważ zostawił numer, oddzwoniłam natychmiast.
Następne czterdzieści minut zastanawiałam się, jakie to moje informacje są mu potrzebne tak bardzo, że musi się do mnie osobiście pofatygować. Wreszcie usłyszałam brzęczyk w przedpokoju. Podniosłam słuchawkę domofonu i dowiedziałam się, że pan Knowles właśnie przyszedł, wpuściłam go, poradziłam, żeby poszedł schodami, a następnie zwolniłam zamek w drzwiach mieszkania.
Kilka chwil później na moim progu stanął srebrnowłosy mężczyzna o doskonałych manierach, a jednocześnie bezpośrednim sposobie bycia. Usiadłam na krześle naprzeciw kanapy i czekałam, aż zacznie mówić.
Podziękował, że zgodziłam się z nim zobaczyć tak niespodziewanie, a zaraz potem przeszedł do rzeczy.
– Była pani na poniedziałkowym spotkaniu akcjonariuszy Gen-stone – oznajmił.
Ponieważ brzmiało to jak stwierdzenie, a nie pytanie, tylko kiwnęłam głową.
– O ile nam wiadomo, wiele osób biorących udział w tym zgromadzeniu wyrażało swoje negatywne emocje wobec zarządu, a jeden z mężczyzn zareagował wyjątkowo gwałtownie na wystąpienie pani Lynn Spencer.
– To prawda. – Byłam przekonana, że w następnym zdaniu nawiąże do tego, iż jestem jej przybraną siostrą. Pomyliłam się.
– Siedziała pani w sektorze zarezerwowanym dla mediów, na samym brzegu, widziała więc pani z bliska mężczyznę, który krzyczał na panią Spencer.
– Zgadza się.
– Po spotkaniu rozmawiała pani z wieloma zawiedzionymi akcjonariuszami i zapisywała ich nazwiska.
– Tak było.
– Czy rozmawiała pani także z mężczyzną, który wskutek zainwestowania w akcje Gen-stone będzie musiał sprzedać dom?
– Nie.
– Ma pani nazwiska udziałowców, z którymi pani rozmawiała?
– Mam. – Czułam, że Jason Knowles na coś czeka. – Pewnie pan wie, że co tydzień udzielam porad w jednym z czasopism. Moje odpowiedzi skierowane są do odbiorcy nie do końca zorientowanego w rynku finansowym. Na spotkaniu akcjonariuszy Gen-stone przyszło mi do głowy, że powinnam napisać obszerniejszy artykuł ilustrujący przyczyny upadku spółki Gen-stone, ponieważ zniszczyła przyszłość tylu drobnych inwestorów.
– Wiem. Dlatego tutaj jestem. Chcielibyśmy uzyskać nazwiska osób, z którymi pani rozmawiała.
Patrzyłam na niego tępym wzrokiem. W zasadzie jego prośba wydawała się całkowicie zrozumiała, ale chyba obudziła się we mnie instynktowna niechęć do odsłaniania źródeł informacji, właściwa każdemu dziennikarzowi.
Jason Knowles jakby czytał w moich myślach.
– Na pewno rozumie pani powody, dla których prosimy panią o pomoc. Pani siostra, Lynn Spencer…
– Przybrana – przerwałam.
Pokiwał zgodnie głową.
– Przybrana. Pani przybrana siostra mogła zginąć w płomieniach. W tej chwili nie potrafimy określić, czy osoba, która podłożyła ogień, wiedziała, że pani Spencer znajduje się w domu. Wydaje się jednak prawdopodobne, że był to któryś z tych zawiedzionych, a nawet zdesperowanych akcjonariuszy.
– Zdaje pan sobie sprawę, że potencjalnych sprawców są setki? Udziałowcy, owszem, ale i pracownicy spółki – podkreśliłam.
– Bierzemy to pod uwagę. Czy ma pani może nazwisko tego mężczyzny, który głośno zarzucał Spencerom kradzież pieniędzy spółki?
– To nie on. – Przed oczami miałam twarz mężczyzny, którego gniew wylał się wraz ze łzami bezsilności. – On nie podłożył ognia.
Jason Knowles uniósł brwi.
– Jest pani pewna? Dlaczego?
Nagle zdałam sobie sprawę, że zachowałam się głupio.
– Wiem swoje – uparłam się wbrew rozsądkowi. – Był zrozpaczony, ale nie wściekły. Jest chory ze zmartwienia. Ma umierające dziecko i na dodatek będzie musiał sprzedać dom.
Jason Knowles był wyraźnie rozczarowany, że nie potrafiłam zidentyfikować mężczyzny, który zrobił scenę na zebraniu, ale tak czy inaczej, jeszcze ze mną nie skończył.
– Ma pani nazwiska ludzi, z którymi pani rozmawiała.
Milczałam niezdecydowana.
– Proszę pani, widziałem wywiad z panią przed wejściem do szpitala. Powiedziała pani, że ten, kto podłożył ogień, jest zbrodniarzem albo człowiekiem psychicznie chorym.
Miał rację. Zgodziłam się dać mu nazwiska i numery telefonów, zanotowane po spotkaniu akcjonariuszy.
I znów odniosłam wrażenie, że zna moje myśli.
– Chcę panią zapewnić, że dzwoniąc do tych osób, będziemy informowali, iż rozmawiamy ze wszystkimi uczestnikami zebrania. I taka rzeczywiście jest prawda. Wiele z tych osób odesłało spółce zawiadomienia o spotkaniu, potwierdzając w ten sposób swój udział. Z nimi wszystkimi będziemy rozmawiali. Rzecz w tym, iż niestety, nie wszyscy, którzy zjawili się na spotkaniu, pofatygowali się, by potwierdzić swoją obecność.
– Rozumiem.
– Jak się czuje pani siostra?
Miałam nadzieję, że ten wyjątkowo spostrzegawczy człowiek nie zwrócił uwagi na odrobinę zbyt długą chwilę mojego milczenia.
– Widział pan wywiad – odrzekłam. – Lynn jest obolała i oszołomiona wypadkami. Powiedziała mi, że nie miała pojęcia o jakichkolwiek nielegalnych poczynaniach męża. Przysięga na wszystko, że z tego, co jej wiadomo, był całkowicie przekonany o cudownych właściwościach szczepionki.
– Czy jej zdaniem do katastrofy samolotu doprowadzono celowo? – spytał Jason Knowles znienacka.
– Ona nie wie. – A potem, zupełnie jak echo Lynn, powtórzyłam jej słowa, zastanawiając się jednocześnie, czy brzmią przekonująco i czy wyglądam na przekonaną: – Chce koniecznie poznać prawdę.
6
Następnego ranka przed jedenastą wjechałam na parking dla gości Gen-stone w Pleasantville w stanie Nowy Jork. Pleasantville to sympatyczne miasteczko w Westchester, które zostało umieszczone na mapie przed wielu laty, gdy „Reader’s Digest” ulokowało tutaj swoją redakcję wydań międzynarodowych.
Gen-stone znajduje się jakiś kilometr od siedziby „Reader’s Digest”.
Znów mieliśmy piękny kwietniowy dzień. Kiedy szłam ścieżką do wejścia do budynku, przypomniał mi się fragment jakiegoś wiersza, który uwielbiałam jako dziecko. „Och, gdyby tak być w Anglii teraz, gdy wrócił tam kwiecień!”. Nazwisko sławnego poety wypadło mi z głowy. Było bardzo prawdopodobne, że odkryję je na przykład w środku nocy.
Przed głównym wejściem stał strażnik. Mało tego, musiałam jeszcze wcisnąć guzik domofonu i przedstawić się, zanim recepcjonistka mnie wpuściła.
Przyjechałam kwadrans wcześniej i bardzo dobrze. Lepiej się rozejrzeć i złapać oddech przed spotkaniem, zamiast spóźniać się, biec w pośpiechu i przepraszać. Powiedziałam recepcjonistce, że czekam na kolegów, i spokojnie usiadłam.
Poprzedniego wieczora po kolacji posurfowałam trochę po Internecie i odrobiłam pracę domową na temat dwóch mężczyzn, z którymi mieliśmy rozmawiać: Charlesa Wallingforda oraz doktora Celtaviniego. Dowiedziałam się, że Charles Wallingford był szóstym z rzędu właścicielem i szefem rodzinnej sieci sklepów meblowych. Wszystko zaczęło się dawno temu od jakiegoś zapyziałego składu na Delancey. Interes rozrósł się, przeniósł na Piątą Aleję, a nazwisko Wallingford zyskało renomę znaku firmowego.