Mimo to po jej wyjściu pan Vincy przyszedł i oddał mi pozostawioną zapłatę. "Musiała pani zrobić na niej wrażenie, panno Dawes – powiedział. – Proszę spojrzeć, jaką błyskotkę zostawiła". Włożył mi do ręki monetę; była rozgrzana od jego palców. Wręczył mi ją ze śmiechem. Prosto z pieca, zażartował. Odrzekłam, że nie powinien dawać mi pieniędzy, pani Lewis jest przecież jego klientką. "Ależ muszę dbać o pani interesy, panno Dawes. Jest pani tutaj sama jak palec". Nie puszczał mojej ręki. Kiedy próbowałam ją uwolnić, mocniej zacisnął palce. "Pokazała pani te ślady?" – zapytał. Odpowiedziałam, że chyba słyszę na schodach panią Vincy.
Po jego wyjściu schowałam monetę do szkatułki. Reszta dnia minęła spokojnie.
4 października 1872
W domu w Farrington, u panny Wilson – brat odszedł w '58, udusił się w czasie ataku. 3 szylingi.
Na miejscu. Pani Partridge – pięcioro zmarłych noworodków: Amy, Elsie, Patrick, John, James. Żadne z dzieci nie żyło dłużej niż dzień. Dama przybyła w czarnej, koronkowej woalce, którą kazałam jej podnieść. "Widzę twarze zmarłych maleństw wokół pani szyi – powiedziałam. – Nosi je pani niczym naszyjnik, sama o tym nie wiedząc". W naszyjniku było jeszcze miejsce na dodatkowe dwa klejnoty. Na ten widok opuściłam jej woalkę. "Odwagi" – szepnęłam.
Wizyta tej damy napełniła mnie smutkiem. Po jej wyjściu zapowiedziałam na dole, że nie przyjmę nikogo więcej i wróciłam do siebie. Jest dziesiąta wieczór. Pani Vincy poszła spać. Pan Cutler, który ma sypialnię tuż pode mną, ćwiczy ze sztangą. Panna Sibree śpiewa. Nadszedł pan Vincy, usłyszałam na podeście jego kroki oraz sapanie. Przez pięć minut stał pod moimi drzwiami. Kiedy zawołałam: "Czego pan chce, panie Vincy?", odrzekł, że przyszedł obejrzeć dywan na schodach. Odniósł wrażenie, że trochę się poluzował; nie chciał, bym zawadziła o niego nogą i upadła. Dodał, że należy to do obowiązków gospodarza bez względu na porę.
Gdy poszedł, zatkałam pończochą dziurkę od klucza.
Następnie usiadłam i rozmyślałam o cioteczce. Jutro miną cztery miesiące od jej śmierci.
2 października 1874
Pada od trzech dni – zimny, smętny deszcz, który burzy powierzchnię rzeki, nadaje jej barwę krokodylej skóry i kołysze barkami tak, że sam ich widok nuży mnie niezmiernie. Siedzę owinięta pledem, na głowie mam starą, jedwabną szlafmycę taty. Gdzieś z głębi domu dochodzi podniesiony głos matki łającej Ellis – pewnie biedaczka upuściła filiżankę albo rozlała wodę. Zaraz potem słyszę łomotanie do drzwi i pogwizdywanie papugi.
Papuga należy do Priscilli, to prezent od pana Barclaya. Siedzi w bawialni na bambusowym drążku. Pan Barclay uczy ją wymawiać imię mojej siostry, na razie bez skutku.
Dzisiaj w domu panuje nastrój ogólnego niezadowolenia. Deszcz zalał kuchnię, dach na strychu przecieka, a na domiar złego Boyd dała tygodniowe wypowiedzenie i matka szaleje na myśl o konieczności zatrudnienia nowej pokojówki tuż przed ślubem Priscilli. Ciekawa rzecz. Wszyscy uważaliśmy, że Boyd jest zadowolona z posady; pracuje u nas od trzech lat. Wczoraj jednak poszła do matki, aby oznajmić, że znalazła inną pracę, w związku z czym za tydzień odchodzi. Mówiąc to, unikała wzroku chlebodawczyni; opowiedziała jakąś historyjkę, na którą matka nie dała się nabrać, po czym przyciśnięta do muru wybuchnęła płaczem. Wyznała, że tak naprawdę nasz dom, kiedy pozostawała w nim sama, zaczął ją przerażać. Powiedziała, że od śmierci papy "zrobiło się tu dziwnie", a jego gabinet, który musi regularnie sprzątać, przyprawia ją o gęsią skórkę. W nocy nie może spać, gdyż skrzypienie i inne niewytłumaczalne odgłosy nie dają jej spokoju; kiedyś usłyszała, jak ktoś wyraźnie wyszeptał jej imię! Wielokrotnie leżała sztywna ze strachu, bojąc się nawet uciec do pokoju Ellis. I naprawdę nie chce nas opuszczać, ale ma tak skołatane nerwy, że znalazła sobie nową posadę w domu przy Maida Vale.
Matka odparła, że w życiu nie słyszała takich bzdur.
– Duchy! – prychnęła. – W tym domu! Tylko pomyśleć, że ktoś taki jak Boyd szarga pamięć waszego biednego ojca.
Priscilla okazała zdziwienie, że duch papy wybrał sobie na spacery akurat strych.
– Siedzisz do późna, Margaret – powiedziała do mnie. – Nic nie słyszałaś?
Odpowiedziałam, że słyszałam chrapanie Boyd, chociaż może tak naprawdę rzęziła ze strachu…
Matka powinszowała mi dobrego humoru, dodając, iż konieczność przyuczenia nowej pokojówki wcale nie budzi w niej ochoty do śmiechu.
Następnie znów posłała po Boyd, żeby ją jeszcze trochę podręczyć.
Sprawa ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie, nie zważając na deszcz, znużona przymusowym siedzeniem w domu, pojechałam do Bloomsbury i udałam się do czytelni w Muzeum Brytyjskim. Zamówiłam książkę Mayhew o londyńskich więzieniach, zapiski Elizabeth Fry na temat Newgate oraz jedną lub dwie pozycje polecone przez pana Shillitoe. Dlaczego najwrażliwsi czytelnicy wybierają zawsze tak barbarzyńskie dzieła, zdziwił się bibliotekarz, który pomógł mi je nieść. Odczytał tytuły na grzbietach i uśmiechnął się pod nosem.
Wizyta w czytelni boleśnie wzmogła tęsknotę za papą. Wnętrze nie uległo zmianie. Zobaczyłam ludzi, których oglądałam tu przed dwoma laty, ściskających te same sfatygowane dokumenty, pochylonych nad tymi samymi nudnymi księgami, toczących małe, gorzkie batalie z zastępami nieugiętych pracowników muzeum. Dżentelmen, który przygryza wąs, chichoczący staruszek, dama kopiująca chińskie znaki, która dąsa się na najlżejszy szmer dochodzący z sąsiedniego stołu… Wszyscy nadal tkwili na swoich miejscach pod kopułą, niczym muchy zatopione w bursztynowym przycisku do papieru.
Ciekawe, czy ktoś mnie pamięta. Tylko jeden bibliotekarz wydaje się mnie rozpoznawać.
– To córka pana George'a Priora – wyjaśnił młodszemu pomocnikowi, kiedy stanęłam przy jego okienku. – Panna Prior i jej ojciec przychodzili do nas przez kilka lat. Ba, widzę go jak dziś, jak pyta o swoje książki. Panna Prior pomagała ojcu podczas pracy nad studium renesansu. – Pomocnik odpowiedział, że oglądał to dzieło.
Zauważyłam, że nieznajomi zwracają się do mnie "proszę pani". W ciągu dwóch lat zmieniłam się z dziewczyny w starą pannę.
Tego dnia przyszło tu dużo kobiet takich jak ja, z całą pewnością więcej niż dawniej. Lecz może stare panny są jak duchy: aby dostrzec je wszystkie, należy wstąpić w ich szeregi.
Nie zabawiłam tam długo; nie mogłam zebrać myśli, poza tym półmrok utrudniał czytanie. Nie chciałam jednak wracać do domu, do matki i do Boyd. Pojechałam dorożką do Garden Court w nadziei, że z powodu brzydkiej pogody zastanę Helen samą. Istotnie, od wczoraj nie miała żadnych gości. Siedziała przy kominku i robiła grzanki, karmiąc okruszkami małego Georgy'ego.
– Patrz, to ciocia Margaret! – zawołała na mój widok i podała mi dziecko, które energicznie zaparło się nóżkami o mój brzuch i zaczęło wierzgać.