– Co się stało? – spytałam, wciąż przecierając oczy. Panna Ridley pospieszyła z wyjaśnieniami. Dziś jest wtorek – dotąd nie bywałam w Millbank we wtorki – tego dnia, podobnie jak w piątek, w celach odbywają się lekcje. W sektorze pani Jelf spotkałam jedną z nauczycielek. Podała mi rękę, mówiąc, że mnie zna. Myślałam, że rozmawiała z którąś z kobiet, okazało się jednak, że czytała książkę papy. O ile pamiętam, nazywa się pani Bradley. Przychodzi tu, żeby nauczać więźniarki, ma do pomocy trzy młode kobiety. Zawsze pomagają jej młode kobiety, co roku inne, ponieważ gdy tylko rozpoczynają pracę, od razu znajdują sobie mężów i odchodzą. Ze sposobu, w jaki ze mną rozmawiała, wywnioskowałam, że bierze mnie za starszą, niż jestem.
Pchała przed sobą nieduży wózek wypełniony książkami i papierami. Poinformowała mnie, że kobiety zwykle trafiają do Millbank bez znajomości podstawowych rzeczy ("nic nie wiedzą nawet o Biblii"), że wiele z nich potrafi czytać, ale nie pisać, a niektóre nie posiadły żadnej z tych umiejętności. Jej zdaniem są pod tym względem gorsze niż mężczyźni.
– Te książki – wskazała na tomy leżące na wózku – przeznaczone są dla lepszych więźniarek.
Przyjrzałam się im, były bardzo sfatygowane i nosiły ślady wielokrotnego dotykania: wyobraziłam sobie spracowane palce kartkujące je z nudy lub frustracji. Dostrzegłam tytuły z domowej biblioteczki, "Ortografię" Sullivana, "Katechizm historii Anglii", "Wiedzę o świecie" Blaira – pamiętam, że panna Pulver kazała mi w dzieciństwie uczyć się jej fragmentów na pamięć. Przyjeżdżając na wakacje, Stephen zwykł wyszydzać te podręczniki, przekonując, iż przekazują bezużyteczną wiedzę.
– Oczywiście nie ma sensu dawać im nowych książek – dodała pani Bradley, widząc, że oglądam upiorne okładki. – Wcale o nie nie dbają! Wyrywają kartki i wykorzystują je w najdziwniejszy sposób. – Podobno niektóre ukradkiem robią z nich papiloty i kręcą loki na postrzępionych włosach.
Sięgnęłam po "Wiedzę o świecie"; kiedy pani Bradley weszła do jednej z cel, otworzyłam ją i przerzuciłam wiotkie kartki. Zważywszy na miejsce, uznałam pytania za zgoła osobliwe, choć jednocześnie kryły w sobie pewną poezję. "Jakie ziarno pasuje do opornej gleby?". "Jaki kwas topi srebro?". Z głębi korytarza dobiegł nagle monotonny, niepewny pomruk, zgrzyt grubego obcasa o piasek i krzyk panny Ridley:
– Stój prosto i recytuj lekcję, jak pani prosi!
Z czego się robi cukier, olej i gumę?
Wyjaśnij znaczenie słowa: ulga.
W którą stronę pada cień?
Odłożywszy książkę, ruszyłam korytarzem, przystając po drodze, aby popatrzeć na więźniarki, które marszczyły czoła bądź dukały tekst. Minęłam sympatyczną Ellen Power, smutną katoliczkę Mary Ann Cook, która udusiła własne dziecko, i Sykes, wypytującą strażniczki o przebieg apelacji. Koło zakrętu usłyszałam znajomy głos. Postąpiłam kilka kroków naprzód. Selina Dawes recytowała fragment z Biblii przed damą, która przysłuchiwała się z uśmiechem.
Nie pamiętam, czego dotyczył tekst. Uderzyła mnie jej ładna wymowa, zgoła nieprzystająca do otoczenia, oraz uległa poza – kazano jej bowiem stanąć pośrodku celi z rękami splecionymi na fartuchu i pochyloną głową. Kiedy myślałam o Dawes, o ile to w ogóle robiłam, widziałam w niej uosobienie postaci Crivellego, melancholijnej, poważnej i surowej. Wspominałam niekiedy jej słowa o duchach, podarunkach i kwiatach, pamiętałam niepokojące spojrzenie. Dzisiaj jednak, z chudziutką szyją ukrytą pod wstążkami więziennego czepka, przygryzionymi wargami i wzrokiem opuszczonym i pod bacznym spojrzeniem wytwornej nauczycielki, wydawała się tylko młoda, bezbronna i niedożywiona. Ogarnęło mnie współczucie. Nie wiedziała, że ją obserwuję; dopiero gdy podeszłam bliżej, uniosła głowę i zamilkła. Krew uderzyła jej do twarzy; poczułam, że też się rumienię. Przypomniały mi się jej słowa o tym, że świat może spoglądać na nią do woli i stanowi to część kary.
Chciałam odejść, ale na mój widok nauczycielka wstała i skinęła głową. Życzę sobie porozmawiać z więźniarką? Zaraz skończą. Dawes jest doskonale przygotowana.
– Mów dalej – zachęciła. – Świetnie ci idzie.
Gdyby chodziło o inną kobietę, której kazano wyrecytować lekcję, obdarzono pochwałą, po czym skazano na wielogodzinne milczenie, pewnie nie miałabym nic przeciwko temu. Ale nie chciałam patrzeć na Selinę Dawes.
– Przyjdę innego dnia – odrzekłam i pani Jelf zaprowadziła mnie do cel położonych w dalszej części sektora, gdzie spędziłam następną godzinę.
Ach, to było okropne doświadczenie, tamtejsze więźniarki zaś wzbudziły mą instynktowną niechęć. Pierwsza, do której zajrzałam, odłożyła robótkę, wstała i dygnęła. W obecności strażniczki kuliła się i gorliwie kiwała głową, kiedy jednak pani Jelf zamknęła kratę i odeszła, więźniarka przyciągnęła mnie do siebie, szepcząc:
– Bliżej, jeszcze bliżej! Nie mogą mnie usłyszeć! Jeśli mnie usłyszą, uszczypną mnie! Ach, będą szczypać, szczypać bez końca!
Miała na myśli szczury. Przychodzą do niej w nocy; przez sen czuje na twarzy ich zimne pazury, a rano budzi się ze śladami ugryzień. Na potwierdzenie swych słów podciągnęła rękaw i pokazała mi ślady na ramieniu – jestem pewna, że pochodziły od jej własnych zębów.
– Jakim cudem dostają się do celi? – spytałam. Odpowiedziała, że przynoszą je strażniczki.
– Wpuszczają je przez oko – dodała, wskazując na wizjer. – Wrzucają do środka za ogony, widzę ich białe ręce. Opuszczają je na kamienną podłogę, jednego po drugim…
Czy porozmawiam z panną Haxby, żeby zabroniła tego procederu?
Chcąc ją uspokoić, obiecałam, że tak, a następnie wyszłam. Lecz następna więźniarka wydawała się niemal dorównywać szaleństwem swojej poprzedniczce, kolejna zaś – prostytutka o nazwisku Jarvis – zrazu sprawiła na mnie ważenie cofniętej w rozwoju, podczas rozmowy wierciła się bowiem i podrygiwała, uparcie unikając mego wzroku, cały czas błądziła spojrzeniem w górę i w dół, rejestrując szczegóły mojego stroju i uczesania. Jak mogę tak nieładnie się ubierać, wybuchnęła wreszcie, widocznie nie zdoławszy się powstrzymać. Przecież moja suknia jest niemal tak brzydka jak suknie strażniczek! Noszenie więziennego stroju sprawiało jej istną torturę; gdyby na wolności musiała ubierać się tak jak ja, ani chybi by ją to zabiło!
Co włożyłaby na moim miejscu, spytałam.
– Wybrałabym suknię z gazy Chamberry, narzutkę z wydry i słomkowy kapelusz przystrojony liliami – wyliczyła natychmiast.
A na nogi?
– Jedwabne pantofle ze wstążkami do kolan!
Ależ to strój na bal, zaoponowałam łagodnie. Przecież nie nosiłaby czegoś takiego w Millbank?
A jak! Musiałyby ją zobaczyć Hoy i O'Dowd, no i Grifiths, Wheeler i Banks, pani Pretty i panna Ridley też! A jak!
Jej entuzjazm trochę mnie zaniepokoił. Wyobraziłam sobie, jak nocą leży w celi, obmyślając szczegóły paradnego stroju. Kiedy jednak podeszłam do kraty, aby zawołać strażniczkę, Jarvis skoczyła ku mnie i przysunęła się bardzo blisko. Tępe dotychczas spojrzenie nabrało wyrazu przebiegłości.
– Miłośmy sobie gawędziły, prawda? – spytała. Skinęłam głową, przysuwając się do kraty. Podeszła jeszcze bliżej. Zaczęła wypytywać, dokąd idę w następnej kolejności? Do sektora B? Bo jeśli tak, czy nie zechciałabym przekazać wiadomości jej przyjaciółce, Emmie White? Wyciągnęła rękę ku mojej kieszeni, w której miałam notes i pióro.
– Tylko jedną karteczkę – poprosiła. Mogłabym ją w mgnieniu oka wrzucić do celi White. – Pół karteczki! To moja kuzynka, panienko. Przysięgam, każda strażniczka to potwierdzi.