Nastała również pora mgieł – żółtych i brunatnych oraz czarnych jak płynna sadza. Dryfują nad chodnikami niczym para nad czarcim wywarem. Plamią ubrania i wypełniają płuca, powodując kaszel; napierają na okna; czasami nawet widać, jak wpełzają do domu przez niedopasowane okiennice. O trzeciej, czwartej po południu zapada mrok, a gdy Vigers zapala lampy, płoną niemrawo, skąpiąc nam światła.
Moja lampa nie stanowi wyjątku. Daje niemal tak samo przyćmiony blask jak łojówki, które zapalano nam na noc w dzieciństwie. Dokładnie pamiętam, jak liczyłam szczeliny w osłonie świecy, nasłuchując miarowego oddechu niani oraz chrapania i posapywania dobiegającego od strony łóżek Stephena i Pris.
W mej świadomości ten pokój wciąż pozostaje naszym pokojem z dzieciństwa. Na suficie nadal widnieją ślady po hakach od huśtawki, na półkach stoją niektóre książki z bajkami. Widzę grzbiet jednej z nich, ulubionej Stephena. Są w niej jaskrawe ilustracje przedstawiające duchy i demony: gdy człowiek przypatrzy się którejś uważnie, a potem szybko przeniesie wzrok na pustą ścianę, postać zjawy zawiśnie na niej na chwilę, chociaż w kolorze zupełnie innym od oryginału.
Doprawdy, ostatnio ciągle wracam myślami do duchów!
W domu nic się nie dzieje. Tego ranka pojechałam do czytelni, ale z powodu mgły było jeszcze ciemniej niż zwykle, w związku z czym o drugiej zaczęto nas wypraszać. Niezmiennie powoduje to protesty, ludzie wołają, aby przynieść lampy, ale mnie było wszystko jedno, gdyż robiłam notatki z więziennych ksiąg z bezczynności raczej niż rzeczywistej potrzeby. To niesamowite – opuścić muzeum i ujrzeć świat tak nierzeczywisty i odmieniony. W życiu nie widziałam ulicy tak pozbawionej głębi i koloru jak Great Russell Street w owej chwili. Niemal wahałam się nią iść, w obawie że stanę się równie blada i odrealniona jak dachy oraz chodniki.
Naturalnie w oddali mgła wydaje się gęstsza, to jej zasadnicza cecha, przeto moja postać pozostała ostra jak zawsze. Czułam się, jakbym płynęła pod ruchomą kopułą – kopułą z gazy, podobną do kloszy, jakimi latem służba przykrywa ciasta, by chronić je przed osami.
Zastanawiałam się, czy wszyscy przechodnie dostrzegają własne kopuły równie wyraźnie jak ja moją.
Wreszcie myśl o kopułach poczęła mnie męczyć; postanowiłam znaleźć dorożkę i pojechać do domu przy opuszczonych żaluzjach. Ruszyłam w stronę Tottenham Court Road, spoglądając po drodze na wizytówki i okna. Jak niewiele zmieniło się od czasu, gdy szłam tędy razem z papą…
Naraz ujrzałam tabliczkę, która lśniła nieco bardziej niż sąsiednie; podeszłam bliżej, chcąc odczytać zawartą na niej informację. Napis głosił: "Narodowe Stowarzyszenie Spirytystów – miejsce spotkań, biblioteka i czytelnia".
Jestem pewna, że dwa lata temu jeszcze jej tu nie było, a może po prostu nie zwróciłam na nią uwagi, obojętna na tę dziedzinę. Podeszłam jeszcze bliżej. Siłą rzeczy pomyślałam o Selinie – pisanie jej imienia wciąż jest dla mnie nowością. Przyszło mi do głowy, że mogła tu kiedyś przychodzić, mogłyśmy się minąć na ulicy. Pamiętam, jak w pobliżu czekałam kiedyś na Helen, krótko po tym, jak się poznałyśmy. Może Selina przeszła wtedy obok mnie.
Interesująca myśl. Ponownie spojrzałam na mosiężną tabliczkę, a potem na klamkę. Następnie otworzyłam drzwi i weszłam do środka.
Najpierw ujrzałam tylko wąskie schody: wszystkie pomieszczenia znajdują się nad sklepem, na wyższych piętrach. Schody prowadzą do niewielkiego biura wyłożonego drewnem, co bardzo ładnie wygląda. W oknach wiszą drewniane żaluzje, dziś opuszczone z powodu mgły. Między oknami zawieszono kopię obrazu – moim zdaniem nieudaną – "Saul w domu wiedźmy Endoru". Zobaczyłam też czerwony dywan i biurko, przy którym siedzieli mężczyzna i kobieta. Dama miała na piersi srebrną broszkę w kształcie złożonych rąk, jakie czasem widuje się na obeliskach. Dżentelmen nosił jedwabne pantofle. Powitali mnie z uśmiechem, po czym na ich twarzach odmalował się wyraz troski. Mężczyzna wyraził ubolewanie z powodu stromych schodów.
– Wielka szkoda, że na próżno się pani trudziła! – zawołał. – Przyszła pani na pokaz? Został odwołany z powodu mgły.
Był bardzo miły i zwyczajny. Wyjaśniłam, że nie przyszłam na pokaz, lecz – co było całkowicie zgodne z prawdą – przypadkowo spostrzegłam tabliczkę i z ciekawości postanowiłam zajrzeć do środka. Popatrzyli znacząco.
– Przypadek i ciekawość. Cóż za cudowne połączenie!
Dżentelmen podał mi rękę; był to kruchy mężczyzna o najmniejszych dłoniach i stopach, jakie kiedykolwiek widziałam.
– Obawiam się, iż nie mamy pani wiele do pokazania – powiedział. – Paskudna pogoda zniechęca odwiedzających.
Wspomniałam o czytelni. Czy jest otwarta? Mogłabym z niej skorzystać? Ależ naturalnie, muszę tylko zapłacić szylinga. Nie była to szczególnie wygórowana kwota. Poproszono mnie o wpisanie się do książki leżącej na biurku.
– Panna Prior – odczytał mężczyzna, przechylając głowę. Kobieta nazywała się panna Kislingbury. Jest tutaj sekretarką. Mężczyzna pełni funkcję kustosza i nazywa się pan Hither.
Pokazał mi czytelnię. Wydała mi się dość skromna; przypominała bibliotekę, jakie widuje się w klubach bądź na niedużych uczelniach: Były tam trzy lub cztery szafy z książkami, wszystkie wypełnione po brzegi, oraz rząd drążków z gazetami i czasopismami zawieszonymi na nich jak pranie. Prócz tego w pomieszczeniu znajdowały się stół i skórzane krzesła oraz liczne obrazki i przeszklona gablota – istne kuriozum albo raczej potworność, o czym miałam przekonać się później. Najpierw podeszłam do książek. Dodały mi nieco pewności siebie, zaczynałam się bowiem zastanawiać nad przyczyną, która mnie tu sprowadziła. Przynajmniej wiadomo, jak przewrócić kartkę i poznać jej treść, jakkolwiek dziwaczna może się okazać.
Przystanęłam, studiując grzbiety, podczas gdy pan Hither nachylił się do kobiety siedzącej przy stole i wymienił z nią szeptem kilka uwag. Była to jedyna czytelniczka, osoba w dość podeszłym wieku; dłonią w białej, przybrudzonej rękawiczce przytrzymywała otwartą książkę. Widząc pana Hithera, przywołała go energicznym gestem.
– Cudowny tekst! Jakiż inspirujący! – powiedziała. Uniosła rękę, co spowodowało zamknięcie się tomu.
Dostrzegłam tytuł: "Siła Odyna".
Wszystkie dzieła nosiły równie wymyślne tytuły, kiedy jednak zajrzałam do jednego czy dwóch, udzielane tam rady wydały mi się komiczne, na przykład rozdział: "O krzesłach". Traktował o niebezpieczeństwach związanych z siadaniem na obitych tapicerką krzesłach często zajmowanych przez przypadkowe osoby i radził mediom wybierać siedziska drewniane tudzież trzcinowe. Musiałam odwrócić głowę w obawie, że pan Hither dostrzeże mój uśmiech. Następnie podeszłam do gazet, po czym skierowałam wzrok na wiszące ponad nimi fotografie. Przedstawiały "duchy przywołane za pośrednictwem pani Murray, październik 1873". Zobaczyłam rozmarzoną niewiastę siedzącą pod palmą w fotograficznym atelier. Za nią majaczyły trzy mgliste postaci w białych szatach – "Sancho", "Annabel" i "Kip", jak wyjaśniał napis pod spodem. Wydawały się jeszcze zabawniejsze niż książki; jakże pragnęłam, by papa mógł obejrzeć je razem ze mną! Naraz poczułam ruch za sobą i drgnęłam. Był to pan Hither.
– Jesteśmy z nich bardzo dumni – powiedział, wskazując na fotografie. – Pani Murray posiada zadziwiającą moc. Czy zwróciła pani uwagę na strój Annabel? Mieliśmy fragment kołnierza, umieściliśmy go w ramce obok zdjęć, ale niestety, po upływie tygodnia czy dwóch zniknął, jak na rzecz niematerialną przystało. Została nam tylko ramka.