9 grudnia 1872
Pani Brink mówi, że w żadnym wypadku nie wolno mi wstawać przed dziesiątą. Jej zdaniem musimy dokładać wszelkich starań, aby oszczędzać moje siły i je wzmacniać. Oddała mi swoją pokojówkę Ruth, a dla siebie przyjęta nową dziewczynę, Jenny. Przedkłada moją wygodę ponad swoją własną. Ruth przynosi mi śniadanie i dba o moją odzież, a gdy upadnie mi serwetka, zaraz spieszy, by ją podnieść. Na moje podziękowanie uśmiecha się, zapewniając, że wcale nie muszę jej dziękować. Jest starsza ode mnie. Pani Brink zatrudniła ją przed sześciu laty, po śmierci męża. Dzisiaj rano zapytałam ją, czy od tamtej pory pani Brink gościła u siebie wiele mediów. "Ani chybi z tysiąc, panienko! – zawołała. – Byle tylko przywołać tego jednego, biednego ducha. Wszyscy jednak okazywali się oszustami. Szybko wychodziło szydło z worka. Wolałabym po stokroć złamać własne serce niż pozwolić, by mojej pani spadł z głowy choćby jeden włos". Powiedziała to, zapinając mi suknię i spoglądając na mnie w lustrze. Wszystkie nowe suknie mają zapięcia z tyłu, toteż Ruth musi mi pomagać przy ubieraniu.
Po śniadaniu schodzę zazwyczaj do pani Brink i spędzam u niej godzinę. Czasem zabiera mnie na zakupy albo idziemy do ogrodów przy Cristal Palace. Czasami urządzamy seanse dla znajomych pani Brink. Nie mogą wyjść ze zdziwienia, że jestem taka młoda. "Jest pani młodsza od mojej córki" – mówią. Lecz po skończonym seansie biorą mnie za rękę i kręcą głowami. Pani Brink naopowiadała wszystkim, że z nią mieszkam i jaka to ze mnie szczególna osoba, ale pewnie mówiła tak o wszystkich, którzy gościli tu przede mną. "Czy jest przy mnie jakiś duch, panno Dawes? – pytają ludzie. – Proszę spytać, czy ma dla mnie jakąś wiadomość". Mam to w małym palcu, pięć lat praktyki robi swoje. Wszyscy jednak patrzą, jak siedzę w ładnej sukni w eleganckim salonie pani Brink i nie mogą się nadziwić. "O, Margery, co za talent! – szepczą do ucha pani Brink. – Przyprowadzisz ją do mojego domu? Zgodzisz się na seans dla moich przyjaciół?".
Ale pani Brink nie chce, abym trwoniła swój dar na podobne błahostki. Przekonuję, że muszę nieść pomoc również innym ludziom, albowiem temu właśnie służy mój talent, na co niezmiennie odpowiada, że tak, oczywiście, w swoim czasie, teraz jednak pragnie zachować mnie tylko dla siebie. Czy pozwolę jej na to jeszcze trochę? I tak jej znajomi przychodzą zawsze po południu, nigdy wieczorem. Wieczory należą do nas. Czasem tylko Ruth przynosi wino i herbatniki, kiedy tracę siły.
28 października 1874
Millbank. Od mojej ostatniej wizyty upłynął zaledwie tydzień, lecz w całym więzieniu dokonało się przeobrażenie, jakby pod wpływem zmiany pór roku. Więzienie jest jeszcze ciemniejsze i bardziej ponure niż zwykle. Wieże wydają się wyższe i szersze, okna zaś mniejsze. Zmienił się nawet zapach: otoczenie nasiąkło wonią mgły, dymu oraz turzycy, natomiast wewnątrz, oprócz zwykłego fetoru ekskrementów oraz niemytych ciał i włosów, czuć również gaz, rdzę oraz niezaprzeczalny odór choroby. Na korytarzach ustawiono wielkie, czarne grzejniki, których żar potęguje duchotę i nie pozwala oddychać. W celach jednak nadal panuje przenikliwy chłód; wapno na pokrytych wilgocią ścianach puchnie, znacząc suknie kobiet białymi zaciekami. Dokoła niesie się echo kaszlu, a gdziekolwiek spojrzeć, widać zacięte, posmutniałe twarze i drżące sylwetki.
W budynku zapanowała ciemność, jakiej dotąd nie było mi dane oglądać. O czwartej zapalają lampy; z wąskimi oknami czerniejącymi na tle nieba, zapiaszczonymi korytarzami upstrzonymi plamami gazowego światła oraz mrocznymi celami, w których kobiety kulą się nad robotą niczym gobliny, więzienie ukazuje swe jeszcze potworniejsze i bardziej zmurszałe oblicze. Nawet strażniczki wydają się odmienione. Ciszej przemierzają korytarze, z dłońmi i twarzami zazółconymi od blasku lamp, a ich mantyle ciemnieją na tle sukien jak smugi cienia.
Dzisiaj zaprowadzono mnie do sali widzeń, gdzie więźniarki przyjmują rodzinę i przyjaciół. Jest to chyba najbardziej ponure miejsce w całym Millbank. Nosi nazwę sali, ale przypomina raczej oborę z rzędem wąskich boksów lub nisz po obu stronach długiego przejścia. Na odwiedziny strażniczka eskortuje kobietę do jednego z boksów, po czym stawia nad jej głową klepsydrę, w której sól odmierza wyznaczony czas. Na wysokości twarzy kobiety znajduje się zakratowany otwór, po drugiej stronie przejścia zaś kolejny, tym razem z siatką. Tam stają odwiedzający. Mają do dyspozycji własną klepsydrę, zsynchronizowaną z pierwszą.
Przejście między boksami liczy sobie około siedmiu stóp szerokości; strażniczka przemierza je nieustannie, bacząc, by nic nie zostało przerzucone na drugą stronę. Aby się nawzajem słyszeć, więźniarka i jej gość są zmuszeni nieco podnosić głos, przez co w pomieszczeniu panuje czasem zgiełk nie do opisania. Obie strony powinny też liczyć się z tym, że zostaną podsłuchane. Po upływie piętnastu minut wizyta dobiega końca i kobieta wraca do celi.
Każdej więźniarce przysługuje prawo do czterech tego rodzaju wizyt rocznie.
– Czy nie mogą podejść bliżej? – spytałam dzisiaj strażniczkię, z którą spacerowałam wzdłuż przejścia. – Czy kobieta nie ma prawa uściskać męża ani pogłaskać dziecka?
Strażniczka, tym razem nie panna Ridley, lecz młodsza, jasnowłosa panna Godfrey, potrząsnęła głową.
– Takie są przepisy – oświadczyła. Ileż razy słyszałam to zdanie?
– Takie są przepisy. Wiem, że wydają się pani bardzo surowe, panno Prior. Kiedy jednak pozwalamy na bliższy kontakt, do więzienia przedostają się najróżniejsze przedmioty. Klucze, tytoń… Ci ludzie uczą dzieci, jak pod pretekstem pocałunku podać ustami scyzoryk.
Po drodze spoglądałam na więźniarki wpatrzone w bliskich siedzących po drugiej stronie przejścia. Bynajmniej nie sprawiały wrażenia, jakby uścisk miał im służyć jedynie do przekazania noża lub klucza. Na ich twarzach malował się wyraz rozpaczy, jakiej nie widziałam nigdy dotąd. Jedna z nich, ta z blizną na policzku równą niczym ślad po brzytwie, przycisnęła głowę do krat, żeby lepiej słyszeć męża, który pytał, jak się czuje.
– Dobrze o tyle, o ile mi pozwalają, John, czyli nie najlepiej… – odpowiedziała.
Inna, Laura Sykes z sektora pani Jelf, bezustannie nagabująca strażniczki o wstawiennictwo u panny Haxby, próbowała rozmawiać z matką, wynędzniałą kobieciną, która wzdragała się przed dotykiem siatki i szlochała.
– Daj spokój, matko, to nic – tłumaczyła Sykes. – Mów, czegoś się dowiedziała. Rozmawiałaś z panem Crossem? – Kiedy jednak starowina usłyszała głos córki i zobaczyła przechodzącą strażniczkę, zadygotała jeszcze bardziej. Więźniarka wydała z siebie bezsilny okrzyk. Upłynęła już połowa wyznaczonego czasu, a matka tylko siedzi i płacze!
– Następnym razem przyślij Patricka. Dlaczego nie przyszedł? Po co masz tu przychodzić i płakać…
Panna Godfrey podążyła za moim wzrokiem i pokiwała głową.
– To dla nich bardzo trudne – przyznała. – Niektóre nie mogą tego wytrzymać. Wyczekują odwiedzin, niecierpliwie liczą upływające dni, a potem okazuje się, że to dla nich zbyt wielkie obciążenie. I mówią bliskim, żeby w ogóle nie przychodzili.
Ruszyłyśmy w drogę powrotną. Zapytałam, czy są kobiety, których nikt nie odwiedza. Skinęła głową.
– Kilka. Pewnie nie mają żadnych przyjaciół ani rodziny. Nie wiem, co poczną, kiedy stąd wyjdą. Collins, Barnes, Jennings. I… – Z wysiłkiem obróciła klucz w zamku. -…Dawes, z sektora E.
Czułam, że wymieni to nazwisko.
Nie zadawałam więcej pytań. Zaprowadziła mnie do pani Jelf. Swoim zwyczajem zajrzałam do kilku cel, stropiona tym, co dane mi było przed chwilą oglądać. Kim bowiem dla nich jestem, że mogę je nachodzić, kiedy mi się podoba, i wyciągać na zwierzenia?