Przyszła pani Brink i ją odprawiła. Spytała, czy jestem gotowa; odrzekłam, że chyba tak, nie dowiem się, póki nie zaczniemy. Posiedziałyśmy przez chwilę przy przygaszonym świetle. Wreszcie powiedziałam: "Myślę, że już czas". Weszłam za kotarę, a pani Brink zgasiła światło. Na chwilę ogarnął mnie strach. Nie wiedziałam, że mrok okaże się tak duszący i nieprzenikniony. Ciasna przestrzeń, w której się znajdowałam, nasunęła obawy, że lada chwila zabraknie mi powietrza. Zawołałam: "Pani Brink, sama nie wiem!", lecz ona odrzekła tylko: "Proszę spróbować, panno Dawes. Niech pani spróbuje, dla dobra Margery! Żadnego znaku, nic?". Głos dochodzący zza kotary był wysoki, odmieniony i zdawał się czepiać mnie niby mackami. Czułam, jakby ciągnął mnie ku sobie, wreszcie wydało mi się, że zdarł ze mnie suknię. Ni stąd, ni zowąd mrok rozbłysnął kolorami. Ktoś krzyknął: "Och! Jestem tutaj!", a pani Brink zawołała "Widzę cię! Ach, widzę!".
Kiedy po wszystkim wyszłam zza zasłony, płakała. "Proszę nie płakać – poprosiłam. – Czyż nie jest pani szczęśliwa?". Odpowiedziała, że płacze ze szczęścia. Następnie zadzwoniła po Ruth. Oświadczyła: "Ruth, w tym pokoju dokonano dziś wieczorem niemożliwego. Widziałam, jak matka kiwa do mnie ręką, ubrana w świetlistą szatę". Ruth odrzekła, że wierzy, gdyż salon wyglądał jakoś inaczej i dziwnie pachniał. "To oznacza, że gościły wśród nas anioły – oświadczyła. – Gdy anioły zstępują między ludzi, niosą z sobą cudowny zapach". Powiedziałam, że nigdy o czymś podobnym nie słyszałam, na co popatrzyła na mnie i kiwnęła głową. "O tak, to szczera prawda" – odrzekła i położyła palec na wargach. Podobno ta woń wydobywa się z anielskich ust.
8 stycznia 1873
Przez dwa tygodnie prawie nie opuszczałyśmy domu, dzień w dzień czekając zmroku, żeby przysposobić pokój na nadejście ducha. Uprzedziłam panią Brink, by nie oczekiwała codziennych odwiedzin matki, że czasem ujrzy tylko jej białą dłoń lub twarz. Zapewniła mnie, że wie, lecz mimo to co wieczór z zapałem przyciąga mnie do siebie, pytając: "Przyjdziesz? Dlaczego nie podejdziesz bliżej? Znasz mnie? Pocałujesz?".
Lecz trzy dni temu, gdy wreszcie doczekała się pocałunku, krzyknęła, przyciskając rękę do piersi, przez co mało nie umarłam ze strachu. Kiedy do niej wyszłam, Ruth stała obok; przybiegła pędem i zapaliła lampę. "Wiedziałam, że tak będzie – oświadczyła. – Czekała na to tak długo, a teraz nie może tego znieść". Pani Brink wzięła sole trzeźwiące i uspokoiła się nieco. "Następnym razem będzie inaczej – zapewniła. – Następnym razem będę gotowa. Ale musisz być przy mnie, Ruth. Usiądziesz przy mnie, podasz mi swą mocną dłoń, wtedy się nie przestraszę". Ruth obiecała, że tak zrobi. Tamtego wieczora zaprzestałyśmy dalszych prób, ale teraz, kiedy wychodzę zza kotary, Ruth siedzi u boku pani Brink i patrzy. Pani Brink pyta: "Widzisz ją, Ruth? Widzisz moją mamę?", a Ruth odpowiada: "Tak, proszę pani. Widzę ją". Potem jednak pani Brink o niej zapomina. Ujmuje dłonie matki w swoje i mocno trzyma. Pyta: "Czy Margery jest grzeczna?". Matka odpowiada: "Jest bardzo, bardzo grzeczna. Dlatego do niej przychodzę". A potem pyta: "Jak bardzo jest grzeczna? Jest warta dziesięć czy dwadzieścia całusów?". Matka odpowiada: "Jest warta trzydzieści całusów". Wtedy pani Brink zamyka oczy, a ja pochylam się i całuję jej oczy i policzki, nigdy usta. Otrzymawszy swoich trzydzieści całusów wzdycha, po czym obejmuje mnie ramionami i składa głowę na piersi. Siedzi tak przez pół godziny, aż materiał sukni wilgotnieje, po czym mówi: "Teraz Margery jest szczęśliwa" albo: "Teraz Margery jest syta".
Przez cały ten czas Ruth siedzi i patrzy. Ale mnie nie dotyka. Mówię, że nikt oprócz pani Brink nie może dotykać ducha, albowiem jest to jej duch i do niej przychodzi. Więc Ruth tylko patrzy na nas swoimi czarnymi oczyma.
Gdy znów staję się sobą, odprowadza mnie do pokoju i zdejmuje mi sukienkę. Sama dba o moją odzież; uważa, że to zajęcie niegodne damy. Wiesza i wygładza suknię, ściąga mi buty, po czym każe usiąść na krześle i szczotkuje moje włosy. "Wiem, jak należy szczotkować piękne włosy damy – mówi. – Proszę spojrzeć na moje silne ramię. Umiem wyszczotkować włosy od czubka głowy aż do pasa, póki nie spływają jak woda albo jedwab". Swoje czarne włosy chowa pod czepkiem; czasem dostrzegam przedziałek, biały i prosty jak nóż. Dzisiaj jak zwykle kazała mi usiąść, lecz kiedy zaczęła rozczesywać włosy, wybuchnęłam płaczem. "Dlaczego panienka płacze?". Odpowiedziałam, że szczotka szarpie mi włosy. "Też coś, płakać z powodu szczotki!". Śmiała się, po czym przejechała mi szczotką po włosach jeszcze mocniej. Powiedziała, że zrobi to sto razy i kazała mi liczyć.
Następnie odłożyła szczotkę i zaprowadziła mnie do lustra. Przytrzymała mi rękę nad głową, a naelektryzowane włosy przylgnęły jej do skóry. Wtedy przestałam płakać. Stała i patrzyła. Zapytała: "Czyż nie wygląda pani prześlicznie, panno Dawes? Nie wygląda pani jak prawdziwa dama, za którą obejrzy się każdy dżentelmen?".
2 listopada 1874
Wróciłam do swojego pokoju, gdyż zamieszanie panujące na dole jest nie do opisania. Z każdym dniem, który przybliża nas do ślubu Pris, obie wynajdują coś, co potęguje ogólny chaos – wczoraj krawcowe, przedwczoraj kucharki i fryzjerki. Nie czuję się na siłach, aby stawić im czoło. Zapowiedziałam, że Ellis uczesze mnie jak zawsze, co do stroju zaś – choć przystałam na zwężone spódnice – pozostanę przy szarej sukni i czarnym płaszczu. Oczywiście matka jest wściekła. Dosłownie zieje ogniem. Gdy nie ma pod ręką mnie, wyładowuje złość na Ellis lub Vigers, a nawet na Guliwerze, papudze Prissy. Łaje go, aż zdenerwowane ptaszysko poświstuje i bije w pręty biednymi, skrępowanymi skrzydłami.
Pris tkwi pośród tego wszystkiego niewzruszona niczym czółno w oku cyklonu. Do czasu ukończenia portretu postanowiła zachować kamienną twarz. Jej zdaniem pan Cornwallis jest nadzwyczaj skrupulatny. I jako modelka nie może sobie pozwolić na zmarszczki i cienie, które będzie musiał przenieść na płótno.
Wolę spędzać czas z więźniarkami w Millbank niż w towarzystwie Priscilli. Wolę rozmawiać z Ellen Power niż wysłuchiwać utyskiwań matki. Wolę odwiedzać Selinę niż jechać do Garden Court do Helen, której również udzieliła się przedślubna gorączka. Selina natomiast znajduje się poza wszelkimi konwenansami i emocjami, zupełnie jakby żyła na Księżycu, chłodna i dystyngowana.
Takie przynajmniej odnosiłam wrażenie, zanim nastał dzisiejszy dzień. Kiedy jednak po południu pojechałam do więzienia zastałam w nim chaos, który udzielił się wszystkim dokoła, w tym także Selinie.
– Przyjechała pani w złą porę – powiedziała od razu strażniczka. – Straciliśmy kontrolę nad jedną z więźniarek i nastąpiło straszne zamieszanie.
Spojrzałam na nią osłupiała: oczywiście w pierwszej chwili pomyślałam, że doszło do ucieczki. Gdy zapytałam o to, strażniczka roześmiała się pobłażliwie. Odparła, że nic podobnego, po prostu raz na jakiś czas kobiety wpadają w szał i niszczą, co im wpadnie w ręce. Panna Haxby wyjaśniła mi to szczegółowo. Spotkałam ją na schodach prowadzących do jednej z wież. Wspinała się mozolnie, mając u boku pannę Ridley.
– To doprawdy osobliwe zjawisko – powiedziała. – Typowe dla kobiecych więzień. – Dodała, że więźniarki mają ku temu szczególną skłonność, każda ulega jej prędzej czy później. – A jeśli są młode, silne i zdeterminowane… cóż, przeobrażają się w istne dzikuski. Wrzeszczą i miotają się bez opamiętania. Żadna z nas nie może się do nich zbliżyć, musimy posyłać po mężczyzn. Hałas słychać w całym więzieniu; uspokojenie pozostałych więźniarek stanowi nie lada wysiłek. Jeden incydent wyzwala lawinę następnych; budzi uśpione skłonności, które zazwyczaj biorą górę nad rozsądkiem.