– Sza – powiedziałam. Bałam się, że hałas ściągnie panią Jelf. Doskonale wiedziałam, o kim mówiła. – Masz na myśli swoich przyjaciół – dodałam.
– Tak – odrzekła. – Ich.
Ich. Nocą, w ciemności, wydają się istnieć naprawdę. Lecz w dniu, który obfitował w tak dramatyczne wydarzenia, uderzyła mnie niedorzeczność jej słów. Chyba zasłoniłam ręką oczy.
– Jestem dzisiaj zbyt zmęczona, żeby wysłuchiwać o duchach – powiedziałam.
– Ty jesteś zmęczona! – wykrzyknęła. -Ty, której nigdy żaden duch nie szeptał do ucha, nie wołał, nie szarpał za rękaw… – Jej oczy pociemniały od łez. Stanęła w miejscu, mocno obejmując się rękami i dygocząc na całym ciele.
Oświadczyłam, że nie miałam pojęcia, iż jej przyjaciele są takim ciężarem; uważałam, że przynoszą otuchę. Powiedziała, że owszem, przynoszą.
– Przychodzą jednak tak jak ty, a potem znowu mnie opuszczają. A ja zostaję jeszcze bardziej rozbita i zniewolona… jak one. – Wskazała głową na ścianę.
Odetchnęła głęboko i przymknęła oczy. Kiedy tak stała z zaciśniętymi powiekami, podeszłam do niej wreszcie i ujęłam jej dłonie z czystym pragnieniem podniesienia jej na duchu. Chyba mi się udało. Otworzyła oczy; czułam, jak porusza palcami. Wzdrygnęłam się mimowolnie, czując, jak bardzo są zimne i zesztywniałe. Przestałam się troszczyć o zasady. Zdjęłam rękawiczki i włożyłam je na dłonie Seliny, ponownie ujmując jej palce.
– Tak nie można – powiedziała, ale nie cofnęła rąk. Po chwili poczułam, jak lekko napina palce, jakby kontemplowała nieznany dotyk rękawiczek na skórze.
Stałyśmy tak może minutę.
– Żałuję, że nie możesz ich zatrzymać – powiedziałam. Potrząsnęła głową.
– Wobec tego poproś swoje duchy o rękawiczki. Są bardziej praktyczne niż kwiaty.
Odwróciła się, szepcząc cicho, że wstydziłaby się opowiedzieć mi o rzeczach, o które czasem prosiła. Że prosiła o jedzenie, wodę i mydło, a nawet lusterko, aby móc się przejrzeć. Dodała, że w miarę możliwości przyjaciele spełniali jej prośby.
– Lecz co do innych rzeczy…
Podobno kiedyś poprosiła o klucze do wszystkich zamków w Millbank, zwykły strój i pieniądze.
– Uważasz to za nikczemność? – spytała. Zaprzeczyłam, dodając, iż fakt niespełnienia owej prośby przynosi mi wielką ulgę, gdyż ucieczka nie byłaby dobrym pomysłem. Skinęła głową.
– To samo mi powiedzieli.
– Są mądrzy.
– Są bardzo mądrzy. Czasem tylko trudno pogodzić się z tym, że każą mi tu pozostać, chociaż mogliby mnie uwolnić.
Chyba dostrzegła, że zesztywniałam, słuchając tych słów, gdyż dodała pospiesznie:
– O tak, to oni mnie tu trzymają! Mogliby uwolnić mnie w mgnieniu oka. Nawet teraz, kiedy trzymamy się za ręce. Oni nie musieliby się martwić zamkami.
Zagalopowała się nieco. Cofnęłam dłonie. Powiedziałam, że dobrze, jeśli owe myśli dodają jej otuchy, nie powinny wszakże przesłaniać rzeczywistości.
– To pani Haxby cię tu trzyma, Selino – dodałam. – Pani Haxby, pan Shillitoe i strażniczki.
– To duchy – oświadczyła stanowczo. – Każą mi tu pozostać, dopóki…
– Dopóki co?
– Dopóki nie osiągną celu.
Potrząsnęłam głową, pytając, o jaki cel chodzi. Czy ma na myśli odbycie kary? Jeśli tak, to co z Peterem? Czy to aby nie on powinien zostać ukarany?
– Ależ nie – odrzekła prawie niecierpliwie. – Nie miałam na myśli tego argumentu, argumentu panny Haxby! Miałam na myśli…
Miała na myśli cel duchowy.
– Wspominałaś już o tym – odpowiedziałam. – Nie rozumiałam cię ani wówczas, ani nie rozumiem cię teraz. Myślę, że sama też tego nie rozumiesz.
Kiedy ponownie przeniosła na mnie wzrok, na jej twarzy malował się wyraz powagi. Odezwała się szeptem:
– Chyba zaczynam rozumieć i… bardzo się boję.
Owe słowa, jej twarz oraz gęstniejący mrok sprawiły, że mimo poprzedniej urazy i zakłopotania ponownie uścisnęłam ręce Seliny, po czym zdjąwszy rękawiczki, rozgrzałam dłońmi jej palce. Co się stało, spytałam. Czego się boi? Odwróciła się w milczeniu. Rękawiczki spadły na podłogę; schyliłam się, aby je podnieść.
Spadły na chłodne, czyste kamienie. Obok rękawiczek zobaczyłam białą plamę. Lekko połyskiwała; kiedy jej dotknęłam, pękła. Nie była to wilgoć z ociekających ścian.
To był wosk.
Wosk. Utkwiłam w nim spojrzenie, czując jak zaczynam dygotać na całym ciele. Wstałam i popatrzyłam na Selinę. Dostrzegła moją bladość, lecz nie odgadła jej przyczyny.
– Co się stało? – spytała. – Co się stało, Auroro? – Drgnęłam, słysząc te słowa, albowiem posłyszałam w nich echo głosu Helen, Helen, która niegdyś nazwała mnie tym imieniem bohaterki poematu, i dla której nigdy nie mogłam znaleźć lepszego imienia, gdyż jej własne pasowało do niej jak ulał…
– Co się stało?
Położyłam ręce na jej ramionach. Pomyślałam o Agnes Nash, która twierdziła, że z celi Seliny dochodzą w nocy głosy duchów.
– Czego się boisz? – zapytałam. – Cóż to takiego? Czy to on? Nadal cię nawiedza? Przychodzi do ciebie nocą, nawet tu, nawet teraz?
Pod rękawami więziennej sukni wyczuwałam kruche ramiona z wyraźnie zarysowanymi kośćmi. Wciągnęła powietrze, jakbym sprawiła jej ból; słysząc to, rozluźniłam uścisk i zawstydzona cofnęłam się o krok. Pomyślałam bowiem o woskowej dłoni Petera Quicka. Była ona wszak zamknięta w gablocie o milę stąd, jedynie nieszkodliwy i bezużyteczny odcisk.
A jednak, jednak… ach, tkwiła w tym upiorna logika, która przyprawiła mnie o dreszcze. Dłoń była woskowa, ale ja pomyślałam o czytelni. Jak tam jest w nocy? Cicho, ciemno i nieruchomo, lecz w gablotach panuje zamieszanie. Wosk łamie się, odciśnięte wargi przeszywa grymas, odlewy przewracają oczami, pogłębia się dołek w rozprostowanej rączce niemowlęcia. Ujrzawszy to z całą wyrazistością, odskoczyłam od Seliny i zadrżałam od stóp do głów. Obrzmiałe palce Petera Quicka – widziałam je, widziałam! – prostują się i pełzną po półce, wlokąc za sobą zdrętwiałą dłoń. Uchylają szybę, pozostawiając smugi na szkle.
Pozostałe odlewy ożywają i również suną przez pustą czytelnię; po drodze miękną i zlewają się w jedno, tworząc strumień wosku. Widzę, jak wypływa na ulicę i sunie do Millbank, do uśpionego więzienia: podąża żwirowym językiem przez dziedziniec, sączy się szczelinami, przenika przez kraty, siatki, dziurki od klucza. Wosk bieli się w blasku gazowych lamp, lecz pełznie niezauważony, pełznie bezszelestnie, nie zwracając niczyjej uwagi. Tylko Selina łowi nikły szmer z korytarza. Zobaczyłam, jak wosk wędruje po bielonych cegłach obok jej drzwi, dociera do szczeliny i sączy się do mrocznej celi, by znieruchomieć na lodowatej, kamiennej podłodze. Zobaczyłam, jak rośnie, zrazu ostry jak stalagmit i coraz twardszy.
Następnie przybiera postać Petera Quicka i chwyta ją w objęcia.
Wizja była tak sugestywna, że poczułam mdłości. Selina raz jeszcze podeszła bliżej, a ja ponownie się odsunęłam, po czym spojrzawszy na nią, wybuchnęłam śmiechem, który zabrzmiał potwornie nawet w moich własnych uszach.
– Niewiele masz dziś ze mnie pożytku, Selino – powiedziałam. – Chciałam cię pocieszyć, a sama wystraszyłam się z byle powodu.
Ale to nie był byle powód. Wiedziałam, że to nie byle powód.
Plama wosku odcinała się bielą na podłodze obok buta Seliny. Skąd się tam wzięła? Selina zrobiła jeszcze jeden krok; wosk znalazł się w cieniu jej sukni, a następnie zniknął.
Zabawiłam u niej jeszcze chwilę, zakłopotana i rozkojarzona. Co powiedziałaby strażniczka, widząc mnie w takim stanie? Zapewne dostrzegłaby jakiś znak, jakąś poświatę lub skazę w moim wyglądzie. Zawsze żywiłam podobne obawy wobec matki, po powrocie od Helen. Zawołałam panią Jelf. Ona jednak patrzyła raczej na Selinę niż na mnie. W milczeniu ruszyłyśmy korytarzem. Dopiero przy wyjściu z sektora uniosła rękę do gardła i przemówiła.