Ponownie zostałam sama. Poleciłam zapalić światło i wyszłam zza kotary, lecz dygotałam tak mocno, że ledwie mogłam utrzymać się na nogach. Widząc to, położyli mnie wnet na sofie. Pani Brink zadzwoniła na służbę; najpierw przybiegła Jenny, a potem Ruth, która zawołała: "Co się stało? Czy to było wspaniałe? Dlaczego panna Dawes jest taka blada?". Kiedy usłyszałam jej głos, zadygotałam jeszcze gwałtowniej, na co pani Brink chwyciła mnie za ręce, pytając, czy nie jestem zbyt osłabiona, a Ruth zdjęła mi pantofle, po czym ujęła moje stopy i pochyliwszy się, ogrzała je swym oddechem. Wreszcie starsza panna Adair kazała jej przestać, po czym sama usiadła obok mnie, a inna pani wzięła mnie za rękę. Panna Adair powiedziała cicho: "Och, panno Dawes, w życiu nie widziałam nic, co mogłoby się z tym równać! Co pani czuła, kiedy przyszedł do pani w ciemności?".
Przed wyjściem dwie lub trzy zostawiły dla mnie pieniądze; słyszałam, jak wręczają je Ruth. Byłam jednak tak znużona, że nie dbałam o wysokość kwoty, najchętniej wpełzłabym w jakiś ciemny zakątek i usnęła. Leżałam na sofie, słuchając jak Ruth zasuwa rygle, a pani Brink krząta się na piętrze w swoim pokoju, a następnie kładzie do łóżka i czeka. Wiedziałam, na kogo czeka. Podeszłam do schodów, unosząc rękę do twarzy. Ruth obrzuciła mnie przelotnym spojrzeniem i kiwnęła głową. "Grzeczna dziewczynka" – powiedziała.
Część trzecia
5 listopada 1874
Wczoraj minęły dwa lata od śmierci mego kochanego ojca, dzisiaj zaś, w kościele w Chelsea, moja siostra Priscilla poślubiła Arthura Barclaya. Opuściła Londyn przynajmniej do początku przyszłego sezonu. Wyjeżdżają na dziesięć tygodni do Włoch, po czym wrócą już prosto do Warwickshire, gdzie mamy do nich pojechać w styczniu i spędzić wspólnie czas aż do wiosny. Na razie wolę o tym nie myśleć. Siedziałam w kościele z matką i Helen, Pris przeszła przez kościół ze Stephenem, a jedno z małych Barclayątek niosło w koszyku jej kwiaty. Miała na głowie biały, koronkowy welon; kiedy podeszła i Arthur podniósł go do góry – cóż, kamienna twarz, jaką zachowywała od sześciu tygodniu najwyraźniej przyniosła upragniony rezultat, ponieważ nigdy nie wydawała mi się równie piękna. Matka przycisnęła chusteczkę do oczu, a Ellis łkała w drzwiach. Pris ma teraz, rzecz jasna, własną pokojówkę, przysłaną przez gospodynię z Marishes.
Sądziłam, że widok siostry idącej główną nawą kościoła okaże się dla mnie ciężkim przeżyciem. Ale tak nie było; niewesoły nastrój ogarnął mnie dopiero w chwili pożegnania, gdy zobaczyłam spakowane kufry oraz Priscillę, uroczą w musztardowej pelerynce (pierwszy kolorowy ubiór w rodzinie od dwudziestu czterech miesięcy). Obiecała nam paczki z Mediolanu. Podchwyciłam jedno czy dwa zaciekawione lub współczujące spojrzenia rzucone w mym kierunku, lecz nie było ich tyle, co na ślubie Stephena. Wówczas stanowiłam dla matki ciężar. Teraz stałam się jej pociechą. Słyszałam, jak goście mówili to podczas śniadania: "Co za szczęście, że ma pani Margaret, pani Prior. Tak bardzo przypomina ojca! Będzie dla pani pociechą".
Nie jestem dla niej pociechą. Nie chce widzieć w córce twarzy i nawyków męża. Po odejściu gości zobaczyłam, jak krąży po domu, potrząsając głową i wzdychając: "Jak tu cicho!". Zupełnie jakby Pris była dzieckiem, którego okrzyki umilkły znienacka, pogrążając dom w głuchej ciszy. Obie stanęłyśmy na progu jej sypialni i spojrzałyśmy na opróżnione półki. Wszystko zostało spakowane i wysłane do Marishes, nawet zabawki; pewnie Pris zachowa je dla własnych córek.
– Stajemy się domem pustych pokoi – powiedziałam, a matka wydała z siebie kolejne westchnienie.
Następnie podeszła do łóżka i odsunęła jedną z zasłon, a potem narzutę, "żeby wilgoć się nie wdała". Zadzwoniła na Vigers i kazała jej zdjąć prześcieradło, wytrzepać chodniczki oraz wyczyścić palenisko. Siedziałyśmy w salonie, nasłuchując hałaśliwych odgłosów, a matka wykrzykiwała z rozdrażnieniem, że Vigers jest niezdarna jak krowa, albo z westchnieniem zerkała na zegar, mówiąc: "Priscilla jest już pewnie w Southampton" bądź: "Pewnie przepływają kanał…".
– Ależ ten zegar hałasuje! – powiedziała za którymś razem. Następnie przeniosła wzrok na miejsce, gdzie dawniej siedziała papuga. – Jak tu cicho, kiedy nie ma Guliwera. Oto minus trzymania zwierząt – dodała – człowiek się przyzwyczaja, a potem tęskni.
Zegar wybijał kolejne godziny. Porozmawiałyśmy o ślubie, gościach, pokojach w Marishes oraz ładnych siostrach Arthura i ich sukniach; wreszcie matka wyciągnęła robótkę i przystąpiła do szycia. Kiedy o dziewiątej jak zwykle wstałam i życzyłam jej dobrej nocy, obrzuciła mnie dziwnym, ostrym spojrzeniem.
– Chyba nie zostawisz mnie tu samej jak palec – burknęła. – Idź po swoją książkę. Poczytasz na głos, od śmierci twojego ojca nikt mi nie czytał.
W przypływie rosnącej paniki odparłam, że przecież moja książka na pewno jej się nie spodoba. Kazała więc przynieść coś innego, powieść lub zbiór listów; kiedy nie zareagowałam, wstała, podeszła do półki obok kominka i wzięła jakąś książkę. Był to pierwszy tom "Małej Dorrit".
Zaczęłam czytać, podczas gdy ona szyła, co rusz rzucając spojrzenie na zegar. Kazała przynieść herbatę oraz ciasto i cmoknęła, gdy Vigers przechyliła filiżankę. Z Cremorne dobiegł huk fajerwerków przetykany okrzykami i wybuchami śmiechu. Czytałam dalej; słuchała raczej nieuważnie i obojętnie, kiedy jednak umilkłam, skinęła głową, mówiąc:
– Czytaj, Margaret. Czytaj do końca rozdziału.
Czytałam zatem, obserwując matkę spod rzęs, i raptem doznałam przerażającej wizji.
Zobaczyłam, jak się starzeje. Jak robi się stara, przygarbiona, wiecznie zbolała i może trochę głucha. Zobaczyłam, jak gorzknieje, ponieważ gdyby nie jej niezamężna latorośl – jej pociecha, która od wystawnych kolacji i sukien woli wizyty w więzieniu oraz poezję, przez co wcale nie jest taką pociechą – domy syna i ulubionej córki, wesołe, wypełnione szczebiotem dziatwy i wieczną krzątaniną młodych, stanęłyby dla niej otworem. Dlaczego myśląc o odejściu Pris, nie przewidziałam takiego obrotu sprawy? Koncentrowałam się wyłącznie na własnej zawiści. Siedziałam teraz, obserwując matkę, i bałam się, zawstydzona własnym strachem.
Gdy wreszcie poszła spać, podeszłam do okna i stanęłam przy szybie. Pomimo deszczu, za drzewami, na Cremorne, nadal puszczano fajerwerki.
Tak było dzisiaj. Jutro przychodzi Helen ze swą przyjaciółką, panną Palmer. Panna Palmer wkrótce wychodzi za mąż.
Mam dwadzieścia dziewięć lat. Za trzy miesiące skończę trzydzieści. Matka stanie się zbolała i przygarbiona, a ja? Jaka ja wtedy będę?
Będę sucha, blada i cienka jak papier – jak liść zasuszony między kartkami grubej księgi i zapomniany. Wczoraj natknęłam się na taki liść – listek bluszczu – wśród książek na półkach za biurkiem papy. Poszłam tam pod pretekstem uporządkowania jego listów, lecz tylko pogrążyłam się w rozmyślaniach. Pokój wygląda dokładnie tak, jak go zostawił, pióro na bibule, lak, obcinarka do cygar, lustro…