Panna Ridley wyjaśniła, że przebywamy w pierwszym sektorze, sektorze A. W sumie jest ich sześć, po dwa na każdym piętrze. W sektorze A przetrzymuje się nowo przybyłe, tak zwaną klasę trzecią.
Wprowadziła mnie do pierwszej z pustych cel, wskazując dwoje drzwi umieszczonych przy jej wylocie. Jedne z nich były drewniane, z ryglami, drugie zaś żelazne, z zamkiem. W ciągu dnia żelazne drzwi są zamknięte, a drewniane otwarte ("Idąc korytarzem, możemy zajrzeć do środka. Poza tym zmniejsza to zaduch w celi"). Panna Ridley zamknęła obydwoje drzwi, przez co cela skurczyła się i pociemniała. Kobieta stanęła z rękami wspartymi na biodrach i rozejrzała się dokoła. To przyzwoite cele, powiedziała, duże i solidne, oddzielone od siebie podwójną warstwą cegieł ("dzięki czemu więźniarki nie mogą krzyczeć do siebie przez mur").
Odwróciłam się od niej. Mimo półmroku biel pustawej celi raziła w oczy; kiedy teraz przymykam oczy, dokładnie widzę każdy szczegół. Wysoko w ścianie tkwiło pojedyncze, małe okno z drutu i żółtego szkła – było to jedno z tych, które widziałam z wieży panny Haxby. Przy drzwiach wisiała emaliowana tabliczka z listą zasad oraz modlitwą skazanej. Na drewnianej półce ustawiono kubek, podkładkę do chleba, pojemnik z solą, Biblię oraz religijną książkę "Podręcznik więźniarki". Prócz tego w celi znajdowały się: krzesło, stół i zwinięty hamak, przy którym leżały płócienne worki oraz motek czerwonych nici. Zobaczyłam też przenośną wygódkę ze sfatygowaną pokrywą. Na wąskim parapecie spoczywał więzienny grzebień o wyłamanych bądź powyginanych zębach, a na nim widniały pęk kędzierzawych włosów oraz strzępki skóry.
Grzebień okazał się jedynym znakiem szczególnym odróżniającym tę celę od pozostałych. Kobiety nie mogą mieć przy sobie żadnych osobistych rzeczy, natomiast więzienne wyposażenie – kubki, talerze i Biblia – musi leżeć w nienagannym porządku. Spacer po jednakowych, ponurych celach w towarzystwie panny Ridley był nader przygnębiający; geometria otoczenia przyprawiła mnie ponadto o zawrót głowy. Sektory odpowiadają bowiem naturalnie zewnętrznym kształtom pięcioboku i cechuje je zgoła osobliwy układ: za każdym razem gdy docierałyśmy do końca jednego białego korytarza, stawałyśmy u wejścia do następnego, bliźniaczego przejścia, tyle że biegnącego pod nienaturalnym kątem. W miejscu zetknięcia dwóch korytarzy widnieją schody, a w punkcie łączącym dwa poszczególne sektory stoi wieża, gdzie opiekunka każdego sektora ma swój własny gabinet.
Przez całą drogę towarzyszyło nam miarowe tupanie dochodzące z więziennych dziedzińców. Kiedy dotarłyśmy do najdalszego skrzydła drugiego sektora na parterze, usłyszałam kolejny dzwonek, po którym tupot przycichł, a następnie stał się nieregularny. Po chwili rozległy się trzaskania drzwi oraz szczęk krat, po czym buty zaszurały ponownie, tym razem na piasku. Spojrzałam na pannę Ridley.
– Wracają – powiedziała obojętnie.
Stanęłyśmy, nasłuchując coraz głośniejszych kroków. Wreszcie wydawało się, że kobiety są tuż tuż, na wyciągnięcie ręki, a mimo to ich nie widziałyśmy; na samym parterze minęłyśmy przecież aż trzy zakręty.
– Całkiem jak duchy! – zawołałam. Przypomniałam sobie o legendzie, według której w piwnicach City słychać niekiedy maszerujące legiony rzymskich żołnierzy. Przyszło mi do głowy, że podobnie Millbank na zawsze zachowa echo kroków kobiet, nawet gdy po więzieniu nie pozostanie już ani śladu.
Panna Ridley raptownie obróciła się w moją stronę.
– Duchy! – powtórzyła, spoglądając na mnie dziwnym wzrokiem.
W tej samej chwili zza zakrętu wyłoniły się pierwsze więźniarki. Były wręcz dotkliwie realne – ujrzałam nie duchy, figurki czy paciorki korali, jak myślałam na wieży, lecz pospolite oblicza zgarbionych kobiet i dziewcząt. Na nasz widok uniosły głowy; rozpoznając pannę Ridley, przybierały potulny wyraz twarzy, mnie zaś studiowały z nieskrępowaną otwartością.
Patrzyły, po czym bez ceregieli wchodziły do cel i siadały na krzesłach. W ślad za nimi nadeszła strażniczka, która przystąpiła do zamykania drzwi.
Nazywała się chyba panna Manning.
– Panna Prior jest u nas po raz pierwszy – zwróciła się do niej panna Ridley.
Strażniczka skinęła głową i odrzekła, że uprzedzono ją o mojej wizycie. Popatrzyła na mnie z uśmiechem. To miło z mojej strony, powiedziała, że odwiedzam ich dziewczęta. Czy życzę sobie porozmawiać z którąś z nich? Odparłam, że jak najbardziej. Poprowadziła mnie do wciąż otwartej celi i skinęła na jej lokatorkę.
– Pilling! – zawołała. – Przyszła nowa dama wizytująca, pragnie zamienić z tobą słówko. Wstań i podejdź tutaj. Dalej, pospiesz się!
Więźniarka podeszła bliżej i dygnęła. Spacer zaróżowił jej policzki; nad górną wargą lśniły kropelki potu.
– Przedstaw się i powiedz, za co tu jesteś – rozkazała panna Manning.
– Susan Pilling, pszepani – wyrecytowała natychmiast kobieta, zająknąwszy się z lekka. – Wyrok za kradzież.
Panna Manning pokazała mi emaliowaną tabliczkę zawieszoną na łańcuchu przy wejściu do celi: widniał na niej więzienny numer i klasa skazanej, przestępstwo, którego się dopuściła oraz spodziewana data zwolnienia.
– Od jak dawna przebywasz w Millbank, Pilling? – spytałam.
Odrzekła, że od siedmiu miesięcy. Kiwnęłam głową. Ile ma lat? Wyglądała na jakieś trzydzieści siedem lub osiem, okazało się jednak, że liczy sobie zaledwie dwadzieścia dwa. Odpowiedź wprawiła mnie w osłupienie; mimo to ponownie skinęłam głową, pytając, jakim znajduje życie w Millbank?
Powiedziała, że całkiem znośnym, i że panna Manning jest dla niej dobra.
– Na pewno – odparłam.
Zapadło milczenie. Podchwyciłam utkwiony we mnie wzrok kobiety; czułam, że strażniczki również spoglądają w moim kierunku. Ni stąd, ni zowąd pomyślałam o matce, o tym, jak beształa mnie za małomówność, kiedy miałam dwadzieścia dwa lata i szłyśmy gdzieś z wizytą. Musiałam pytać damy o zdrowie dzieci, o ciekawe miejsca, które odwiedziły, o to, co ostatnio wyszyły lub namalowały. Mogłam też podziwiać krój ich sukni…
Spojrzałam na suknię w kolorze błota, którą miała na sobie Susan Pilling. Spytałam, co sądzi o ubraniu, które przyszło jej nosić. Cóż to jest… serża czy mieszanka wełny z bawełną? W tym momencie panna Ridley wystąpiła do przodu i chwyciwszy skraj sukni, uniosła go nieco. Oczywiście to drugie, wyjaśniła. Pończochy, niebieskie z czerwonym pasem, bardzo szorstkie, były wełniane. Prócz tego więźniarka miała na sobie jedną halkę z flaneli, i jedną z serży. Oraz ciężkie i toporne trzewiki; dowiedziałam się, że robią je mężczyźni w więziennym warsztacie.
Podczas tych szczegółowych oględzin Pilling stała sztywno jak manekin; poczułam się zobligowana do tego, by nachylić się do sukni i dotknąć jej palcami. Wydzielała woń… cóż, wydzielała woń sukni noszonej na okrągło przez spoconą kobietę. Spytałam zatem, jak często zmieniano odzież. Strażniczki odpowiedziały, że suknie raz w miesiącu, natomiast halki, koszule i pończochy raz na dwa tygodnie.
– Jak często możecie się kąpać? – zapytałam, zwracając się bezpośrednio do więźniarki.
– Kiedy tylko chcemy, pszepani, byle nie częściej niż dwa razy w miesiącu.