Gdy odchodziła, kierując się w stronę pokoju strażniczki, zobaczyłam, że jej trzewiki mają gumowe podeszwy, dzięki czemu stąpała niemal bezszelestnie. Więźniarki wymyśliły dla nich specjalną nazwę, dobrze pamiętałam. Nazywają je "szpiegami".
Ujęłam dłoń pani Jelf. Było mi przykro ją zostawiać, zostawić ją tu, podczas gdy sama robiłam krok naprzód.
– Dobra z pani kobieta – powiedziałam. – Najlepsza strażniczka w całym więzieniu.
Uścisnęła moje palce i potrząsnęła głową, tak jakby czy to moje słowa, czy też nastrój, a może wieczorny obchód, wprawiły ją w przygnębienie.
– Z Bogiem! – odrzekła.
Nie spotkałam po drodze panny Ridley, chociaż prawie na to liczyłam. Widziałam za to panią Pretty, która rozmawiała ze swą zmienniczką, rozprostowując palce w ciemnych, skórzanych rękawiczkach. Minęłam również pannę Haxby. Wezwano ją, by udzieliła nagany więźniarce, która wszczęła awanturę w sektorze znajdującym się na samym dole.
– Pani jeszcze tutaj! – zdziwiła się przełożona.
Czy zabrzmi dziwnie, jeśli napiszę, że opuszczenie tego miejsca kosztowało mnie dużo wysiłku? Że szłam wolnym krokiem, by następnie stanąć na żwirowym chodniczku i odprawić człowieka, który mi towarzyszył? Niejednokrotnie myślałam, że owe wizyty zamienią mnie w istotę z wapna lub żelaza; być może tak się właśnie stało, gdyż dzisiejszego wieczora Millbarik zdawało się przyciągać mnie ku sobie jak magnes. Dotarłszy do stróżówki, przystanęłam i spojrzałam za siebie. Po chwili ktoś stanął u mojego boku. Był to dozorca, który wyszedł sprawdzić, kto zamarudził przy drzwiach. Przywitawszy się ze mną, podążył za moim wzrokiem i zatarł ręce, może z chłodu, a może z zadowolenia.
– Stare straszydło, prawda? – powiedział, wskazując na połyskujące ściany i ciemne okna. – Ja to mówię, chociaż sam pilnuję tego bałaganu. Cieknie wszystkimi szczelinami, widziała pani? Dawniej bywały tu powodzie, o tak, i to niejeden raz. To wszystko wina tej plugawej ziemi. Nic na niej nie wyrośnie ani nie ustoi jak należy, nawet taki stary, posępny olbrzym jak Millbank.
Patrzyłam na niego bez słowa. Wyjął z kieszeni czarną fajkę i upchnął kciukiem tytoń, po czym zapaliwszy zapałkę o cegły, stanął pod ścianą i cmoknął, wciągając policzki. Płomień podskoczył i opadł. Dozorca wyrzucił zapałkę i ponownie wskazał na więzienie.
– Domyśliłaby się pani – podjął – że coś takiego wierci się i kręci na swoich fundamentach? – Pokręciłam głową. – A jakże. Ale człowiek, który stróżował tu przede mną, on to potrafił opowiadać o tym wierceniu i powodziach! O murach pękających z hukiem grzmotu! O tym, jak któregoś ranka komendant zobaczył pięciobok rozszczepiony pośrodku i dziesięciu chłopa usiłujących chyłkiem zbiec na wolność! Albo jak sześciu zatonęło w lochach, po tym jak poszły rury i Tamiza zalała więzienie. Po tamtym incydencie fundamenty zalano galonami cementu, ale czy to cokolwiek pomogło? Proszę zapytać strażników, czy nie mają problemów z zamkami, ponieważ drzwi przesuwają się w zawiasach. Czy słyszeli o szybach, które pękają we framugach, chociaż nikt obok nich nie stoi. Powie pani, że Millbank milczy. Lecz bywają bezwietrzne noce, panno Prior, kiedy staję dokładnie tu, gdzie pani i słyszę, jak jęczy. Jęczy jak człowiek.
Przyłożył rękę do ucha. Z oddali usłyszałam chlupot rzeki, łoskot pociągu, dźwięk dzwonka dorożki… Dozorca potrząsnął głową.
– Któregoś dnia runie, bez dwóch zdań – oznajmił. – I zabierze ze sobą wielu z nas! Albo ta podła ziemia, na której je wzniesiono, omsknie się spod fundamentów i wszyscy pójdziemy do piachu.
Pociągnął z fajki i zakaszlał. Ponownie wytężyliśmy słuch… Lecz więzienie milczało, ziemia pewnie trwała pod nogami, a turzyca jeżyła ostre źdźbła. Wiatr zadął tak przejmująco, że nie mogliśmy ustać w miejscu. Zatrzęsłam się z zimna. Dozorca zaprowadził mnie do stróżówki, gdzie czekając na dorożkę, ogrzałam się przy ogniu.
W pewnej chwili do środka weszła jedna ze strażniczek. Rozpoznałam ją dopiero, gdy zsunęła kaptur: była to pani Jelf. Na pożegnanie skinęła mi głową; jadąc dorożką, chyba ujrzałam ją ponownie. Energicznie zdążała opustoszałą ulicą, gotowa skwapliwie ująć w ręce ciemne i wiptkie wstążki zwykłego życia.
Cóż to za życie? Nie umiem znaleźć na to odpowiedzi.
20 stycznia 1875
Wigilia świętej Agnieszki. Nareszcie.
Noc jest zimna. Wiatr jęczy w kominie i szarpie oknami, rozżarzone węgle trzaskają i posykują. Dochodzi dziewiąta, w domu panuje niezmącona cisza. Na moje polecenie pani Vincent i jej bratanek nocują poza domem, została tylko Vigers.
– Przyjdź, jeśli będę się bać i cię zawołam, dobrze? -poprosiłam.
– Czego tu się bać, włamywaczy? – odparła. Pokazała mi swoje grube ramię i parsknęła śmiechem.
Obiecała, że dokładnie pozamyka wszystkie okna i drzwi, bez obaw. Ale chociaż słyszałam, jak zasuwa rygle, wydaje mi się, że poszła na dół, by sprawdzić je kolejny raz. Teraz bezszelestnie wraca na strych i przekręca klucz w swoim zamku…
Chyba jednak obudziłam w niej niepokój.
W Millbank panna Cadman obchodzi sektory. Od godziny panuje tam ciemność. "Zjawię się tuż przed świtem" – powiedziała Selina. Mrok za oknem zgęstniał jak nigdy dotąd. Trudno uwierzyć, że w ogóle nastanie świt.
Nie chcę, żeby nadchodził, jeśli ona nie przybędzie pierwsza.
Siedzę w pokoju od czwartej, odkąd zaczęło szarzeć. Dziwnie tu z pustymi półkami: połowa moich książek spoczywa w pudłach. Najpierw zapakowałam je wszystkie do kufra, ale oczywiście byłby za ciężki. Wcześniej nie przyszło mi do głowy, że możemy zabrać tylko to, co zdołamy unieść. Szkoda, gdyż w przeciwnym razie wysłałabym do Paryża paczkę z książkami. Teraz już na to za późno. I tak musiałam zdecydować, które zabrać, a które zostawić. Wzięłam Biblię zamiast Coleridge'a: w Biblii widnieją inicjały Helen, Coleridge'a kupię na miejscu. Z pokoju taty zabrałam przycisk do papieru, szklaną półkulę z dwoma konikami morskimi w środku, którą lubiłam oglądać jako dziecko. Rzeczy Seliny zapakowałam do jednej skrzyni, to znaczy wszystkie prócz bordowej sukni podróżnej, płaszcza oraz pary butów i pończoch. Rozłożyłam je na łóżku i gdy spoglądam na nie teraz przez ciemny pokój, odnoszę wrażenie, że widzę ją, pogrążoną we śnie lub omdleniu.
Nie wiem nawet, czy pojawi się ubrana w więzienny strój, czy może naga jak nowo narodzone dziecko.
Łóżko Vigers trzeszczy, słyszę szmer dochodzący z kominka.
Za kwadrans dziesiąta.
Dochodzi jedenasta.
Rano dostałam list od Helen, z Marishes. Pisze, że dom jest wspaniały, lecz siostry Arthura zachowują się dość wyniośle. Priscilla najprawdopodobniej spodziewa się dziecka. Jeżdżą na łyżwach po zamarzniętym jeziorze. Przeczytawszy to, zamknęłam oczy. Zobaczyłam Selinę z włosami sięgającymi ramion, w czerwonym kapeluszu na głowie, w aksamitnym płaszczu i z łyżwami na nogach. Pewnie widziałam gdzieś podobny obrazek. Wyobraziłam sobie siebie u jej boku, ostre powietrze w płucach. Jak by to było, gdybym zamiast do Włoch zabrała ją do Marishes, do domu mojej siostry, gdybym siedziała obok niej przy kolacji, dzieliła z nią pokój, całowała ją…
Ciekawe, co bardziej by ich przeraziło: to, że jest medium, byłą więźniarką czy dziewczyną.
Otrzymaliśmy wiadomość od pani Wallace, pisze Helen. Twierdzi, że pracujesz i masz humory, przeto mniemam, żeś zdrowa! Nie pracuj jednak zbyt ciężko, żebyś nie zapomniała, że masz do nas przyjechać. Chcę mieć przy sobie własną szwagierkę, a nie Priscilli! Raczysz wreszcie do mnie napisać?