Gdy pogrążyliśmy się w oczekiwaniu, rzeczony dżentelmen siedział bardzo blisko mnie i w którymś momencie oznajmił: "To jest to, co nazywamy pokrewnym duchem". Wreszcie puścił rękę kolegi i położył ją na moim obnażonym ramieniu. "Krąg został przerwany" – stwierdziłam natychmiast. "Stanley i ja robiliśmy wszystko jak należy – odparł dżentelmen. – Czuję, jak ręka Stanleya trzyma mnie za koszulę". Gdy wstałam, aby udać się za kotarę, chciał mi towarzyszyć, ale ubiegła go panna Noakes, oświadczając, że to ona mi dziś pomaga. Zapięła mi obrożę, a następnie sięgnęła po sznurek. Widząc to, wspomniany pan Stanley zapytał, czy rzeczywiście trzeba wiązać mnie jak gęś. "Robimy to dla takich niedowiarków, jak pan – odrzekła panna Noakes. – Sądzi pan, że sprawia to nam przyjemność?".
Kiedy zjawił się Peter Ouick i położył mi rękę na ramieniu, wszyscy siedzieli cicho jak myszki. Lecz gdy wyszedł zza kurtyny, jeden z panów wybuchnął śmiechem, wołając, że Peter zapomniał zdjąć koszulę nocną. A gdy Peter zapytał, czy zebrani mają jakieś pytania, mężczyźni zapytali o wskazówki, jak dotrzeć do zakopanego skarbu.
Wtedy Peter wpadł w złość. "Przyszliście szydzić z mojego medium – powiedział. – Myślicie, że wzywała mnie z pogranicza wyłącznie dla waszej rozrywki? Po to przebywam tę uciążliwą drogę, by stać się przedmiotem docinków dwóch gołowąsów?". Pierwszy dżentelmen zapytał: "Po co w ogóle przyszedłeś?" Peter odrzekł: "By głosić wśród was prawdy spirytyzmu! – Następnie dodał: – Oraz po to, aby wręczyć wam dary". Podszedł do panny Noakes i powiedział: "Oto róża dla pani, panno Noakes. A to owoc dla pani, pani Brink" – i podał jej gruszkę. Obszedł wszystkich zebranych, a na końcu zbliżył się do dżentelmenów i przystanął. "A czy masz i dla mnie kwiat lub owoc?" – zapytał pan Stanley, a Peter odrzekł: "Nie, dla pana nic nie mam, przyniosłem wszakże dar dla pańskiego przyjaciela, oto on!".
Mężczyzna wrzasnął i jego krzesło zgrzytnęło o podłogę. "Niech cię piekło pochłonie, ty diable, coś ty na mnie położył?". Okazało się, że był to krab. Peter rzucił go mężczyźnie na kolana, a dżentelmen poczuł w ciemności jego ruchy i myślał, że to jakiś potwór. Krab pochodził z kuchni: był to jeden z dwóch, które umieszczono w wiadrach z solanką i przykryto talerzami. Na talerzach ustawiono trzy funtowe ciężarki, ażeby kraby nie wydostały się na zewnątrz. Rzecz jasna, dowiedziałam się o tym dopiero później. Wśród niemilknących okrzyków dżentelmena Peter wrócił za kotarę, tymczasem pan Stanley rozglądał się za lampą. Mogłam się tylko domyślać, co zaszło, gdyż Peter przyniósł ze sobą dziwny zapach. Kiedy wreszcie wyszłam zza zasłony, krab znalazł się pod krzesłem; miał pękniętą skorupę, spod której przeświecało różowe mięso, i jeszcze ruszał szczypcami, a mężczyzna wycierał ze spodni ślady solanki. "Niezła sztuczka" – powiedział do mnie, na co pani Brink odparła, że w ogóle nie powinien był tu przychodzić, gdyż to jego zachowanie rozeźliło Petera.
Kiedy obaj panowie wyszli, wybuchnęliśmy śmiechem. "Ależ ten Peter jest o panią zazdrosny, panno Dawes – zawołała panna Noakes. – Dla pani byłby zdolny do mordu!". Kiedy stanęłam, racząc się winem, podeszła druga dama i odwołała mnie na stronę. Wyraziła ubolewanie wobec faktu, że panowie okazali się tak nieokrzesani. Podobno widywała młode spirytystki, które ulegały zalotom, dlatego ucieszyła się, że jestem inna. "Zastanawiam się, panno Dawes – dodała – czy nie zechciałaby pani przyjrzeć się mojej córce?". Zapytałam, co jej dolega. "Bez przerwy płacze – odpowiedziała dama. – Ma piętnaście lat i chyba nie przestała płakać, odkąd skończyła dwanaście. Powtarzam jej, że wkrótce wypłacze sobie oczy do cna". Odrzekłam, że konieczne będą bliższe oględziny i dama zawołała: "Madeleine, podejdź tu, proszę". Ujęłam dziewczynę za rękę, pytając, co sądzi o wyczynie Petera. Oświadczyła, że był doprawdy niezwykły. Sama dostała od niego figę. Nie pochodzi z Londynu, lecz z Ameryki, z Bostonu. Twierdzi, że widziała tam wielu spirytystów, ale żadne medium nie może się równać ze mną. Jest bardzo młoda. "Czy może pani coś z nią zrobić?" – zapytała jej matka. Odparłam, że nie jestem pewna. Kiedy tak stałam pogrążona w zadumie, podeszła Ruth i na widok dziewczyny uniosła rękę do jej głowy, mówiąc: "Jakie prześliczne włosy! Peter Ouick z pewnością chciałby je znów zobaczyć".
Uważa, że ta mała się nadaje, byle tylko trzymać ją z dala od matki. Nazywa się Madeleine Angela Rose Silvester. Ma przyjść jutro o wpół do trzeciej.
Nie wiem, która godzina. Zegary stanęły i nie ma kto ich nakręcić. Ale w mieście jest tak cicho, że musi być trzecia lub czwarta, milcząca godzina pomiędzy kursem ostatniej dorożki i turkotem wozów jadących na targ. Wiatr ucichł, na ulicę nie spadła ani jedna kropla deszczu. Mróz pokrywa szyby, lecz choć od godziny wlepiam w nie wzrok, usiłując śledzić ów proces, przybywa go niepostrzeżenie.
Gdzie jest teraz Selina? Jak się ułożyła do snu? Wysyłam w noc swoje myśli, sięgam po pasmo ciemności, które onegdaj zdawało się nas łączyć. Jednakże mrok jest zbyt gęsty, myśli grzęzną i rozpływają się w nicość, pasmo zaś…
Nigdy nie było żadnego pasma, żadnej sfery, gdzie stykałyby się nasze dusze. Istniała tylko moja tęsknota, i jej, tak podobna do mojej, że omyłkowo brałam ją za własną. Obecnie nie ma we mnie tęsknoty, wewnętrzne drżenie ustało – Selina zabrała wszystko, pozostawiając mnie z niczym. Owo nic jest lekkie i nieruchome. Trudno utrzymać pióro, mając ciało wypełnione niczym. Spójrzcie na moją rękę! To ręka dziecka.
Zapisuję ostatnią stronicę. Dziennik płonie: rozpaliłam w kominku wielki ogień i kolejno wrzuciłam doń wszystkie kartki; ta dołączy do pozostałych, z chwilą gdy wypełni się rozchwianym pismem. Jakie to dziwne, pisać na użytek ognia! Ale dopóki jeszcze oddycham, muszę pisać. Nie mogę tylko czytać tego, co napisałam wcześniej. Kiedy usiłowałam to zrobić, zdawało mi się, że widzę na kartkach białe i lepkie ślady oczu Vigers.
Myślałam o niej dzisiaj. Wspominałam dzień, kiedy do nas przyszła, a Priscilla wyśmiała ją i nazwała brzydulą. Myślałam o poprzedniej pokojówce, Boyd, która płakała, zaklinając się, że w domu straszy. Zapewne nigdy nie słyszała żadnych odgłosów. Pewnie to Vigers nakłoniła ją do odejścia łapówką albo szantażem…
Myślałam o Vigers, głupkowatej Vigers, która spoglądała na mnie tępo, gdy pytałam o kwiaty, która siadała na krześle pod drzwiami, nasłuchując mojego szlochu i westchnień oraz skrzypienia pióra w dzienniku; wówczas brałam jej zachowanie za przejaw życzliwości. Która przynosiła mi wodę i jedzenie, zapalała lampy. Teraz nikt nie przynosi mi jedzenia, płomień zaś kopci, pokasłuje i przygasa. Pełny nocnik wypełnia powietrze kwaśną wonią.
Myślę o tym, jak ubierała mnie i czesała. Myślę o jej wielkich dłoniach i stopach. Teraz już wiem, z czyjej ręki pochodził woskowy odlew, widzę obrzmiałe palce i zażółcone ścięgna. Wyobrażam sobie, że kładzie na mnie swój palec, który rozgrzewa się, mięknie i plami skórę.
Myślę o wszystkich kobietach naznaczonych piętnem jej woskowych rąk, o Selinie, która musiała całować te ociekające palce. I czuję falę zgrozy, zawiści i bólu, albowiem sama jestem porzucona i nietknięta. Wieczorem policjant wrócił pod nasz dom. Ponownie zadzwonił do drzwi, usiłując zajrzeć do środka. Może wreszcie uznał, że pojechałam do Warwickshire, do matki. A może nie i jutro znów tu przyjdzie. Zastanie kucharkę, która wdrapie się po schodach i zastuka do moich drzwi, po czym uzna, że jestem jakaś nieswoja. Wezwie doktora Ashe'a i pobiegnie po sąsiadkę, panią Wallace. Następnie poślą po matkę. I co dalej? Dalej będą łzy albo niemy żal, kolejna dawka laudanum albo chloral, morfina bądź środek uśmierzający. Potem półroczna rekonwalescencja, jak ostatnim razem, z gośćmi drepczącymi wokół mnie na paluszkach… I stopniowy powrót do nawyków matki: karty u państwa Wallace, odliczanie sennych minut na cyferblacie, zaproszenia na chrzciny siostrzeńców. Tymczasem zaś przesłuchanie w Millbank, podczas którego mogę nie być w stanie dłużej kłamać w jej imieniu i swoim…