Kuchnia wydała mi się ogromna. W porównaniu z ciemnym i chłodnym korytarzem panował tu nieznośny upał. Zgęstniałe powietrze przesiąkło niemiłą wonią; podłogę wysypują piaskiem, pociemniałym i zbrylonym od płynów chlapiących podczas gotowania. Na środku stały trzy wielkie stoły, na których ustawiono pojemniki z zupą i mięsem oraz tace z chlebem przeznaczone dla kobiet. Na znak panny Ridley więźniarki po dwie podchodziły do stołów, chwytały pojemnik lub tacę i chwiejnie opuszczały kuchnię. Postanowiłam towarzyszyć podopiecznym panny Manning. Więźniarki na parterze czekały już w drzwiach swoich cel, trzymając blaszane kubki i talerze. Podczas nalewania zupy przełożona odmówiła modlitwę – "Boże pobłogosław te dary", czy coś równie lakonicznego – niemal całkowicie zresztą zignorowaną przez kobiety, które stały cicho z twarzami przyciśniętymi do krat, wypatrując obiadu. Otrzymawszy swoje porcje, zaniosły je do stołu i posypały solą z pudełek ustawionych na półkach.
Obiad składał się z mięsnej zupy z ziemniakami oraz porcji chleba. Zestaw prezentował się niezbyt zachęcająco: bochenki były brunatne i spieczone jak cegiełki, a ugotowane w łupinach ziemniaki miały czarne plamy. Na powierzchni mętnej, stygnącej zupy utworzyła się gruba, biała warstwa tłuszczu. Zaokrąglone, więzienne noże były zbyt tępe, by pokonać opór bladego, żylastego mięsa: widziałam, jak wiele kobiet bez zbędnych ceregieli rwie baraninę zębami.
Mimo to przystępowały do posiłku z niejakim entuzjazmem, niektóre tylko spoglądały ponuro na nalewaną zupę lub podejrzliwie badały mięso.
– Nie smakuje pani obiad? – spytałam jednej z nich. Odparła, że woli nie myśleć, czyje ręce dotykały wcześniej mięsa w męskim więzieniu.
– Robią paskudne rzeczy – dodała – a potem dla zabawy maczają palce w naszej zupie.
Powtórzyła to dwa albo trzy razy, po czym przestała zwracać na mnie uwagę. Pozostawiłam ją mamroczącą do kubka i dołączyłam do strażniczek, stojących przy wejściu do sektora.
Zagadnęłam pannę Ridley na temat tutejszego jadłospisu oraz jego urozmaicenia: na przykład w piątki, ze względu na znaczną liczbę katoliczek, zawsze podaje się rybę, w niedzielę zaś pudding na łoju. Spytałam, czy w więzieniu przebywają również żydówki. Odparła, że owszem, one też najbardziej "kręcą nosem" na przygotowanie potraw. Z podobnymi incydentami spotkała się również w innych zakładach karnych.
– Ale po pewnym czasie odechciewa im się fanaberii – dodała. – A już w moim więzieniu na pewno.
Kiedy opisałam potem pannę Ridley bratu i Helen, na ich twarzach pojawił się uśmiech.
– Przesadzasz, Margaret – powiedziała nawet Helen, ale Stephen potrząsnął głową. Oznajmił, że bez przerwy widuje w sądach strażniczki pokroju panny Ridley.
– To straszliwe plemię – dorzucił. – Urodzone, by gnębić innych. Przychodzą na świat z łańcuchami wiszącymi u pasa. Matki dają im żelazne klucze, by przecierały nimi bezzębne dziąsła.
Odsłonił własne zęby – proste, jak u Priscilli, podczas gdy moje wyrosły raczej krzywo. Helen spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem.
– Czy ja wiem? – powiedziałam. – Może wcale nie jest do tego stworzona, tylko każdego dnia mozolnie doskonali się w tej roli. Może prowadzi sekretny album z wycinkami z kalendarza Newgate. Jestem pewna, że tak. Opatrzyła go tytułem "Osławieni strażnicy więzienni" i wzdycha nad nim w nocnej ciszy Millbank niczym córka pastora nad żurnalem.
Na te słowa Helen zaśmiała się jeszcze głośniej, aż jej niebieskie oczy zalśniły od łez, a rzęsy pociemniały.
Na wspomnienie jej wesołości wyobraziłam sobie, jakim spojrzeniem obrzuciłaby mnie panna Ridley na wieść o tym, że rozśmieszam bratową jej kosztem, i ciarki przebiegły mi po plecach. Na posępnym tle sektorów Millbank panna Ridley wcale nie wydaje się zabawna.
Śmiem podejrzewać, że życie strażniczek – nawet jej i panny Haxby – musi być bardzo przygnębiające. Stanowią część więzienia, jakby same należały do grona pensjonariuszek. Ich rozkład dnia, jak zapewniła mnie dziś panna Manning, przypomina harmonogram pomywaczek: mają do dyspozycji własne pokoje, lecz wieczorami bywają tak znużone natłokiem zajęć, że padają na łóżko pozbawione sił, nie pragnąc już niczego prócz snu. Ich posiłki również przygotowuje się w więziennej kuchni, obowiązki zaś nie należą do łatwych.
– Niech pani poprosi, aby panna Craven pokazała swoje ramię – dodała panna Manning. – W ubiegłym tygodniu w więziennej pralni padła ofiarą napaści jednej z dziewcząt i rękę ma od góry do dołu pokrytą siniakami.
Jednakże panna Craven, na którą natknęłam się nieco później, wyglądała na równie grubo ciosaną jak jej podopieczne. Jej zdaniem więźniarki są zajadłe jak szczury, a ich widok budzi w niej obrzydzenie. Kiedy spytałam, czy trudy obecnej posady nie skłaniają jej do zmiany zajęcia, twarz strażniczki przybrała rozgoryczony wyraz.
– Ciekawe, co mogłabym robić po jedenastu latach w Millbank! – odparła, dodając, że zapewne będzie przemierzać tutejsze korytarze aż po kres dni.
Tylko pani Jelf, opiekunka sektorów położonych na najwyższym piętrze, wydaje się miła i na swój sposób bardzo łagodna. Blada i wyniszczona, mogłaby liczyć sobie zarówno dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści lat, lecz nie narzeka na swój los, wzdychając tylko, że od wielu opowieści, których musi wysłuchiwać z ust więźniarek, jeży się włos na głowie.
Pod koniec pory obiadowej, kiedy dźwięk gongu odesłał kobiety do pracy, udałam się do jej sektora.
– Od dzisiaj muszę zacząć na serio wypełniać swe obowiązki, pani Jelf – oznajmiłam. – Mam nadzieję, że mogę liczyć na pani wsparcie, gdyż lękam się ogromnie. – Na Cheyne Walk nigdy bym się do tego nie przyznała.
– Z radością posłużę pani radą – odrzekła, po czym zaprowadziła mnie do więźniarki, którą jej zdaniem miał ucieszyć mój widok.
Była to kobieta w podeszłym wieku – chyba najstarsza w więzieniu – należąca do grona skazanych kategorii oznaczonej gwiazdą. Nazywała się Ellen Power. Na mój widok wstała i odstąpiła mi swoje krzesło. Poprosiłam, żeby usiadła, ale odmówiła i koniec końców rozmawiałyśmy na stojąco. Pani Jelf patrzyła na nas przez chwilę, po czym odsunęła się i kiwnęła głową.
– Muszę zamknąć kratę – powiedziała łagodnie. – Proszę zawołać, kiedy będzie pani gotowa do wyjścia. – Dodała, że wołanie słychać w każdej części sektora.
Następnie odwróciła się i zatrzasnęła kratę, a ja patrzyłam, jak przekręca klucz w zamku.
Wówczas przypomniałam sobie, że to ona sprawowała nade mną pieczę w przerażających snach o Millbank, które miałam w zeszłym tygodniu.
Gdy przeniosłam wzrok na Power, dostrzegłam uśmiech na jej twarzy. Przebywa w więzieniu od trzech lat, za cztery miesiące kara się skończy; trafiła tu za prowadzenie domu rozpusty. Mówiąc to, pogardliwie uniosła głowę.
– Rozpusty! – zawołała. – Ot, niewinny salonik, odwiedzany z rzadka przez młode pary, które chciały się trochę pomigdalić. Moja własna wnuczka bywała tam co rusz i utrzymywała go w czystości. Zawsze miałam świeże kwiaty w wazonie. Rozpusty! Przecie chłopcy muszą gdzieś zabierać dziewczęta, nie będą się całować na ulicy, prawda? A jeśli wychodząc ofiarowali mi szylinga w podzięce za życzliwość i miły nastrój, cóż w tym złego?
Istotnie rzecz wyglądała całkiem niewinnie, przynajmniej w jej wersji, przypomniałam sobie jednak ostrzeżenia strażniczek i odrzekłam, że trudno mi wyrażać zdanie na temat wymiaru sprawiedliwości. Kobieta uniosła opuchniętą rękę.
– A jakże – powiedziała. – To temat dla mężczyzn.
Spędziłam z nią pół godziny. Raz czy dwa ponownie usiłowała rozsnuć przede mną uroki sutenerstwa, lecz uparcie naprowadzałam ją na mniej kontrowersyjne tematy. Przypomniałam sobie bezbarwną Susan Pilling, z którą rozmawiałam w sektorze panny Manning, po czym spytałam Power o jej zdanie na temat więziennego ubrania oraz zwyczajów panujących w Millbank. Chwilę namyślała się nad odpowiedzią. Wreszcie uniosła podbródek.