Выбрать главу

Robert M. Wegner

Niebo ze stali

Opowieści z meekhańskiego pogranicza

2012

Wydanie polskie

Data wydania:

2012

Wydawca:

Powergraph Sp. z o.o.

ul. Cegłowska 16/2

01-803 Warszawa

ISBN 978-83-61187-41-7

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks

tridentebooks@gmail.com

Spis treści

Strona tytułowa

Prolog

Część I Smak żelaza

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Część II Smak krwi

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

INDEKS Ważniejsi bogowie, postacie, miejsca i pojęcia

Panteon

Imperium

Osoby

Miejsca

Verdanno (Wozacy)

Osoby

Pojęcia i terminy z języka Wozaków

Wyżyna i Wielkie Stepy

Osoby

Pojęcia i terminy

Miejsca

Prolog

Chłopiec stoi w mroku i wodzi wzrokiem po około trzydziestu twarzach. Należą do innych dzieci, większość z nich jest w jego wieku. Dni smutku ledwo się skończyły, niemal wszystkie twarze noszą ślady białej farby; tylko kilkoro dziewcząt przewiązało jeszcze włosy na znak żałoby. Nie znały innego sposobu, by okazać uczucia. A teraz to...

Patrzy na nich spokojnie. Pochodzą z różnych klanów i szczepów, ale we wszystkich są najstarsi i przez ostatnie lata stali się przywódcami reszty.

– Straciliśmy większość młodych wojowników – zaczyna i obserwuje, żadna twarz się nie krzywi, w żadnych oczach nie zapala się sprzeciw. – Plemiona będą przez wiele lat słabe, a jednak zrobiły to, co zrobiły.

Zaciska dłonie, aż paznokcie wbijają mu się w skórę.

– Gdybym mógł, zabiłbym ich. Spalił wozy, wyrżnął wszystkie ich konie, żeby patrzyli na to i płakali. Zdrajcy... przeklęci...

Brakuje mu słów, więc spluwa na ziemię i rozciera plwocinę stopą.

– Od dziś będę wojownikiem Klanu Złamanego Kła. – Takie słowa w ustach dziesięcioletniego chłopca mogłyby wywołać uśmiech, gdyby nie jego oczy. – Będę w bitwie nosił ozdoby mojego wuja i jeździł konno. Nazywam się Amureh.

Kiwają głowami. Gdy skacze się głową naprzód z urwistego brzegu do rzeki, nie można zatrzymać się w locie.

– Wuj powiedział, że dostaniemy część ich ziem. A jeśli spróbują na nie wrócić... Będę czekał.

Wyjmuje nóż i głęboko nacina wnętrze prawej dłoni. Zaciska pięść i wygląda to tak, jakby wyciskał krew z powietrza.

– Zostanie blizna. – jedna z dziewczynek patrzy na niego z uwagą.

– Wiem. I za każdym razem, gdy zacisnę dłoń na broni, będę pamiętał. Rozumiesz?

– Tak.

Część I

Smak żelaza

Rozdział 1

Głębokie doliny mają to do siebie, że są pokrzywdzone, jeśli chodzi o światło. Cień zalega w nich jeszcze długo po tym, gdy równiny czy płaskowyże wygrzewają się już w promieniach słońca, a wilgoć po porannej rosie, która gdzie indziej znika w kilka chwil, tu potrafi utrzymać się przez wiele godzin. Zwłaszcza przy południowo-wschodnim krańcu takiej doliny, w pobliżu jednego z licznych w tej okolicy strumieni. Ubrania, choćby suszone przez cały dzień i schowane w natłuszczone sakwy, rankiem są wilgotne i drażnią człowieka nieprzyjemnym, lepkim chłodem. Trzeba nieustannie pilnować, by rzemienie, pancerze, buty, pochwy mieczy i szabel, pasy i inne skórzane części ekwipunku były należycie impregnowane, bo nie ma gorszej rzeczy niż kilkudniowy patrol w butach, które zaczynają cię ocierać.

Kenneth nigdy nie wybrałby dla swoich ludzi takiej okolicy na kwatery. Cztery szałasy, postawione chyba jeszcze przed ostatnią wojną z koczownikami, miały charakter aż nadto tymczasowego schronienia, na dodatek zbudowano je w miejscu, gdzie słońce zagląda tylko na kilka godzin w ciągu dnia, co odcisnęło na budowlach swój ślad. Pleśń, porosty i mchy dokonały radosnej inwazji na drewno, część desek znikła, a z podłogi – jeśli można tak nazwać ubitą glinę – kiełkowały tu i ówdzie chwasty. Gdy więc miesiąc temu żołnierze Szóstej Kompanii dostali rozkaz, by się tu przenieść, nie tyle naprawili, ile odbudowali szałasy, łatając dachy, ubijając na nowo klepiska i utrzymując dzień i noc ogień na paleniskach, by osuszyć ściany, najlepiej jak się dało.

Mimo wszystko wilgoć towarzyszyła im niemal przez cały czas.

I chłód. I irytacja.

Niebo zaczynało się delikatnie różowić, za godzinę szczyty na wschodnich krańcach doliny powinny posmakować słońca, a cały nieboskłon przybierze kolor zimnego błękitu, tak jasnego, jakby był półkulą wypolerowanej do połysku stali. Dopiero gdy słońce wynurzy się całkiem znad horyzontu, świat przywdzieje normalne barwy – biel śniegowych czap założonych przez szczyty, czernie i szarości skał pod nimi, ciemną zieleń iglastych lasów porastających niższe partie gór i nieśmiałą zieleń wczesnowiosennych traw w dolinach. Kolory dominujące w Olekadach dawały się zliczyć na palcach obu rąk.

Przynajmniej maskując się, nie trzeba zbytnio kombinować.

Kenneth powoli, nie wykonując gwałtowniejszych ruchów, spojrzał w lewo, potem w prawo, dał sygnał. Widział dwóch z trójki pozostałych wartowników, obaj unieśli dłonie w górę.

Wszystko w porządku.

Dowódca ostatni idzie spać, a pierwszy wstaje, ta reguła Górskiej Straży była jedną z tych niepisanych, odwiecznych i niewzruszonych, których przestrzegał konsekwentnie i bez żadnych ustępstw na rzecz zmęczenia czy wygody. Lecz miał i drugą, bardziej osobistą – dowódca trzyma wartę ze swoimi żołnierzami. To była jego zasada, od której ostatnio Varhenn i pozostali dziesiętnicy próbowali go odzwyczaić. Bo to zły nawyk jest – mówił zawsze jego najstarszy podoficer. Jeśli bowiem ktoś naprawdę spróbuje nas podejść nocą, to wartownicy mogą pierwsi dać gardła i kompania zostanie bez dowódcy. Więc Kenneth powinien spędzać noce w szałasie, prawda? Ale porucznik, zazwyczaj skłonny słuchać rad Velergorfa, tym razem przypomniał wszystkim, że ma w sobie trzy czwarte wessyrskiej krwi.

Uparł się.

Bo w Belenden, tysiąc mil na zachód stąd, żaden z jego żołnierzy nie pomyślałby nawet, żeby coś takiego zaproponować. Kenneth razem z nimi stawał na warcie, czaił się w zasadzkach, walczył w pierwszej linii. Z drugiej strony – ta myśl była trochę kwaśna – jak się ma trzydziestu dziewięciu ludzi, to się ma tylko pierwszą linię.

Wokół szałasów rosło trochę krzaków, kolczastych krzewów i małych drzewek. Nie kazał ich wykarczować, bo do ściany lasu mieli ledwo pięćdziesiąt jardów, więc lepiej nie ułatwiać sprawy potencjalnym strzelcom. Poza tym wartownicy mogli się wśród nich przyczaić, zastygnąć nieruchomo, rozpłynąć w tle. Tak jak on teraz, przykucnięty, w płaszczu obwieszonym gałązkami i obsypanym zeszłorocznymi liśćmi, w półmroku przedświtu praktycznie niewidoczny.