Andan kiepsko żartował. Mimo to VeIergorf klepnął go w ramię, krzywiąc wytatuowaną twarz.
– Dobre. Ale Czarny nie lubi tych... nasrucji, czy jakoś tak. Co do zupy, to nie jestem pewien.
Siedzieli w szałasie, wprost na klepisku. Między nimi leżał rozkaz z pieczęcią Czarnego i sterta papierów. Tutejsza wojskowa biurokracja nie różniła się od tej w innych pułkach i każdy z nowo przybyłych żołnierzy był już wciągnięty w jej tryby. Najczęściej oznaczało to kartkę papieru z imieniem, nazwiskiem, stopniem i krótkim przebiegiem służby. W przypadku niektórych Stajennych kartki zostały już zapisane obustronnie.
Kenneth postanowił, że zanim pójdą po nowych żołnierzy, zapozna dziesiętników z rozkazami. Reszta kompanii w tym czasie rozłożyła się wokół obozu, czyszcząc broń, natłuszczając ekwipunek, ćwicząc i udając, że nagłe zebranie dowódców w ogóle jej nie interesuje.
– Przymknijcie się, to nie jest zabawne. Chcieliśmy posiłków, to je mamy. Tylko że, do cholery, trafiło nam się coś, czego nie życzyłbym najgorszemu wrogowi. Zacznijcie więc myśleć. Proszę.
– Powiedział pan „proszę”? – Bergh uniósł brwi.
– Tak. – Kenneth uśmiechnął się bez śladu wesołości. – Tak jak Czarny do mnie. To żebyście wiedzieli, jak jest źle. Dostaliśmy trzydziestu czterech ludzi, w tym żołnierzy podejrzewanych o zabójstwo podoficera i kilkunastu takich, którzy powinni dawno siedzieć w ciemnicy. Ani jednego dziesiętnika. Który z was odda własnych ludzi zastępcy i przejmie nad nimi kontrolę?
Zapadła cisza. Cała trójka znalazła nagle niesłychanie interesujące rzeczy na klepisku i ścianach szałasu.
– Tak myślałem. Będzie trzeba wyznaczyć podoficerów z tej gromadki, ale nie wcześniej niż za kilka dni, gdy przekonam się, który ma do tego dryg. Na początek brąz z czernią, żeby było wiadomo, kto jest wyższy szarżą.
Kilka kiwnięć głowami potwierdziło słuszność tej decyzji.
– Zgodnie z tym – wskazał na rozkaz takim gestem, jakby to był krowi placek – mamy ich przejąć do wieczora. Jest jeszcze trochę czasu. Kto ma znajomych w Ósmej?
– Ja. – Andan skinął głową. – Dwóch moich znajomych tam służy.
– Dobrze. Popytasz ich o tę dziesiątkę, której podoficerowi nagle i tajemniczo się zmarło.
– Nie zmarło – brodaty dziesiętnik pokręcił głową – tylko zaginęło. W połowie drogi na wschód. Poszedł na patrol ze swoimi ludźmi i znikł, a oni nie potrafią powiedzieć, co się z nim stało. Tyle wiem.
– Więc podpytasz o resztę. Ludzie nie znikają ot, tak sobie, a Straż nie zostawia swoich w górach bez wyjaśnienia, co się z nimi stało. Musi w tym być coś więcej. Varhenn, ty pogadasz z kuzynami, chcę wiedzieć, ile się da, o pozostałych, te papiery wyglądają paskudnie, ale aż tak źle, do cholery, być nie może. Niektórzy z nich mają za sobą po kilkanaście lat służby, dawno by ich wyrzucono albo powieszono, gdyby zarabiali nagany w takim tempie, jak tu.
Odkąd przybyli do Kehlorenu, Velergorf uznał za swój obowiązek nawiązywanie znajomości ze wszystkimi dziesiętnikami, jakich spotkał, ze szczególnym uwzględnieniem tych pochodzących z Bergen. Kuzyni, jak ich nazywał, przyjmowali go ze szczerą radością, a tradycyjne bergeńskie rozrywki, jak rzucanie toporem do celu albo ciskanie pięćdziesięciofuntowym głazem, gromadziły zawsze spory tłumek kibiców. Kenneth dopiero obserwując przegląd kompanii pochodzących z pułków rozrzuconych wzdłuż całego Wielkiego Grzbietu, dostrzegł, że w niemal każdej znajdowali się żołnierze z charakterystycznymi klanowymi tatuażami na twarzach i wierzchach dłoni. „Lubimy zwiedzać świat”, mruknął zapytany o to Velergorf. I zaraz dodał „Jak jakiś młodzik coś przeskrobie, to najczęstszą karą jest kilkuletnie wygnanie z rodzinnych stron. To co ma robić ktoś bez ziemi i pieniędzy, potrafiący tylko toporem machać? Ma do wyboru wojsko albo zbójowanie. To już taka tradyqa, że idzie się do Straży. A potem niektórzy zostają na stałe. Jak ja”.
Kenneth wtedy taktownie nie zapytał, co takiego przeskrobał sam Velergorf. I nadal nie miał takiego zamiaru. Odwrócił się do Bergha.
– Jak psy?
– W porządku, panie poruczniku. – Dziesiętnik wyraźnie się zdziwił. – Cały tuzin.
– Dobrze. Jak przyjdą nowi, dopilnujesz, żeby nauczyły się ich zapachów.
– Tak jest! – Bergh wyglądał na zadowolonego, z psami poradzi sobie bez problemów.
– Zanim postawimy nowe szałasy, musimy rozbić namioty.
– Będą trzymać wartę razem z nami, panie poruczniku? – Andan uniósł brwi. – Teraz, gdy polujemy?
– To strażnicy, jak ty i ja. I albo będziemy ich traktować jak strażników, albo wyprowadzimy w góry i przytrafi nam się mały wypadek, po którym zamelduję o zaginięciu trzydziestu czterech żołnierzy. Poza tym nasze rozkazy nie zostały odwołane, siedzimy tu i mamy na wszystko oko.
Dziesiętnicy pokiwali głowami.
– Bergh, zostajesz w obozie, rozstaw ludzi, potem wyślij kilka patroli z psami po okolicy, do każdego dołącz tropiciela. Czarny chwalił się, że jego Bękarty podchodziły nas nocą. Chcę wiedzieć jak i gdzie. Varhenn i Andan, poszukacie informacji o naszych uzupełnieniach, ja przejrzę resztę papierów. Trzy godziny przed zachodem słońca spotkamy się jeszcze raz, powiecie mi, czego się dowiedzieliście. A potem ich dołączamy.
Trzech mężczyzn zasalutowało jednocześnie.
– Do roboty.
* * *
– Plecy prosto, długie, wolne ruchy, nie zmuszaj ich na razie do układania się wbrew naturze. Każde włosy lubią to robić po swojemu. Nie nachylaj się tak, trzymaj dystans. Jeśli to ty będziesz umiała czesać księżniczkę, to hrabia nie wepchnie wam dodatkowej służącej w tym celu. Ilu ma synów?
– Trzech, Ewensa, Aeryha i Ywrona. Pierwszych dwóch z pierwszą żoną, ostatniego z drugą.
Kailean stała za plecami Dagheny i ją czesała. Dag miała włosy średniej długości, w sam raz na zgrabny warkocz, i przez ostatnie lata chyba nic innego z nimi nie robiła. Taka fryzura dobrze się sprawdza w czasie wściekłego cwału, walki czy noclegu na ziemi, z siodłem pod głową. Kailean sama najczęściej zadowalała się właśnie nią, bo solidnie zapleciony warkocz można nosić wiele dni. Mimo takiego traktowania włosy Dagheny pozostały piękne, smoliście czarne, mocne i jednocześnie jedwabiste w dotyku. W porównaniu z nimi jej własne, cienkie jak babie lato, delikatne i nijakie, mogły budzić jedynie współczucie.
– Który dziedziczy tytuł?
– Aeryh, drugi z braci. Pierworodny stracił nogę w wypadku sześć lat temu, a zgodnie z tutejszą tradycją, kto nie zdoła samodzielnie przejść mili w tysiąc uderzeń serca, nie może dziedziczyć.
– Tysiąc uderzeń serca, czyli...?
– Kwadrans.
– Skąd się wziął ten zwyczaj?
Kościany grzebień zamarł, po czym podjął pracę.
– Nie wiem, pani Besaro.
To była pierwsza rzecz, jaką ustaliły. Jeśli czegoś nie wiesz, mówisz to od razu, nie kręcisz i nie bajdurzysz. To ułatwia pracę, powiedziała ich nauczycielka i stosowała tę zasadę bezwzględnie. Tym bardziej że na początku ustaliła, iż za przyznanie się do niewiedzy nie będzie kary, a za kręcenie – owszem. Na przykład zimna woda do mycia. I brak koszy z gorącymi kamieniami.
Besara skinęła głową i wyjaśniła:
– Kiedy pierwszy cesarz Fregan-ken-Leow tworzył armię, powołał pod broń wszystkich mężczyzn w Starym Meekhanie. Ale do ciężkiej piechoty, elity zdolnej oprzeć się furii świętych legionów Sióstr Wojny, zaprzysięgał tylko tych, którzy ze stufuntowym obciążeniem potrafili przebyć milę w kwadrans, czyli według tutejszej miary czasu w tysiąc uderzeń serca. Powiedział wtedy: oto najlepsi, najpierwsi synowie miasta. Stąd zwyczaj, że tytuł szlachecki dziedziczy ten z synów, który potrafi powtórzyć ten wyczyn. Oczywiście, jeśli więcej dziedziców jest dobrymi piechurami, decyduje pierwszeństwo urodzenia. Nie przestawaj czesać, niech twoje dłonie same zapamiętują rytm.