Jest spokój. Jest wypalenie. Jest cisza.
Stoją. Ich trójka, kobieta, której kiedyś nienawidziła, chłopak, który nie mówi, i ona, Key’la Kalevenh, która ma coś do zrobienia.
Duchy tańczą wokół i pokazują jej obrazy.
Obóz Sahrendey ogarnięty chaosem.
Setki, tysiące ludzi tulących się do rzeźbionych słupów.
Amureh Womreys siedzi na koniu z toporem w ręku, twarz mu drży.
Jasnowłosa niewolnica klęczy na ziemi i wznosi dłonie w niemej modlitwie do swojej bogini. Płacze.
Krzyk. Coraz głośniejszy. Wrzeszczy jeden człowiek, mężczyzna walący głową o słup namiotu, aż krew zaczyna plamić drewno. Ten krzyk niesie się, podchwytują go inni, ktoś wyciąga nóż i tnie się szeroko przez policzek, krew tryska na ziemię.
Duchy są zadowolone. Taka rozpacz wygina obręcz świata. Nad obozem Sahrendey niebo wydaje się zapadać.
Jest krzyk od strony wozów. Jeden z nich zostaje wyrwany z linii. Wjeżdżają do środka.
Twarze. Mężczyźni i kobiety. Twarze smagłe, piękne dziką urodą, poważne i groźne. Jest broń w wielu dłoniach.
Jest cisza.
I ruch, który przyciąga uwagę, twarz ojca, wychudzona i dziwna, nie pamięta, żeby miał aż tyle siwych włosów.
Nie pamięta, żeby kiedykolwiek płakał.
Jest nagłe drżenie przebiegające przez tłum i dziesiątki wyciągających się ku niej dłoni. Nie, nie ku niej, tylko ku jadącej z nimi kobiecie. Ktoś łapie ją za nogę, ktoś ciągnie z drugiej strony, próbując zrzucić z konia, miecze i topory zaczynają swój taniec, niektóre ostrza wciąż plami krew.
Jest w końcu nabieranie tchu i ból.
– Nieeeeeeee!!!
Wrzask jak nie z jej gardła, potężny i szalony, klacz parska i obraca się, odpychając ludzi i tworząc wolną przestrzeń.
Jest nagły bezruch, gdy wszystko zastyga.
Jest szept, ledwo wydyszany, ale skądś wie, że słyszą ją wszyscy wokół.
– Powiedz im... powiedz, jak się nazywasz.
Jest cisza i odpowiedź, która łamie w niej wszystko.
– Nie.
Jest zdumienie i ból. Spojrzenie w tył, na twarz kobiety, i spojrzenie w miejsce, na które ona patrzy.
Jest smutek i jęki duchów, które ten smutek wyczuwają. Jest ciało leżące na ziemi, zmasakrowane dziesiątkami ciosów, jest młoda, brodata twarz zastygła w bólu.
Jest głos Saonry Womreys.
– Nie. Nie powiem. Nie teraz. Powiem, jak on się nazywał. Garwen Mowers z klanu Zielonego Orła. Miał dwadzieścia siedem lat. Był dobrym mężem i ojcem, doskonałym wojownikiem.
Jest cisza, jeszcze większa niż poprzednio, cisza absolutna.
– Gdy był chłopcem, lubił biegać za źrebakami i jeść placki owsiane. Matka nazwała go Der’koners, po dziadku. Der’koners z rodu Manelehów.
Jest coś, jakby wiatr, który zrywa się z tego miejsca i pędzi we wszystkie strony. Jest pytanie, czy wiedza może łamać ludzi? Czy może zginać ich wpół, odbierać oddech, rozwierać dłonie zaciśnięte na rękojeściach broni, uginać kolana, malować twarze bielą?
Jest świadomość, że kilku Wozaków wskakuje na barykadę i używając anaho’la, przekazuje wieść dalej.
Jest wiedza, że na kolejnych Liściach pojawiają się następni Verdanno, a wieść mknie dalej i nic już jej nie powstrzyma.
Kobieta nabiera tchu i zaczyna mówić:
– Gos’maner z rodu Cedewarów, zabity strzałą, Kan’dsar z Velenihów, toporem, Zaferoh z Bolunów, mieczem, Jow’li...
Imiona płyną nieprzerwanie, a każde jest kamieniem przygniatającym barki otaczających ją ludzi. Rozchodzą się falą gestów mowy niskiej, a razem z nimi, jak pożar na stepie, rozchodzi się świadomość. Tam, gdzie imię trafia w odpowiednie miejsce, kolana stykają się z ziemią, a z piersi wyrywa jęk. Bo anaho’la w swojej oszczędności zawsze mówi więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
„Nasze dzieci”.
„Zabijamy nasze dzieci”.
Jest cisza i głos, który wymienia imiona wszystkich Wilków poległych w atakach na Martwy Kwiat. Pierwsze imiona.
Jest też twarz ojca, boleśnie bliska i daleka jednocześnie. Jakby Key’la patrzyła na dwóch ludzi, potężnego kowala, łamiącego podkowy w ręku, i starca z oczami pełnymi łez. Widzi prośbę w tych oczach i wie, że musi ją odrzucić.
– To prawda. Nazywaliście ich Brodaczami, pamiętasz? – Key’la szepcze. – Sahrendey. Gdy jeszcze uważaliście ich za przyjaciół. Wymienialiśmy z nimi krew, konie, stada. Wymienialiśmy opowieści i żarty. Mówiliście Brodacze, a oni mówili Młokosy. Nasi mężczyźni noszą długie włosy, zawsze gładko się golą, Oni noszą krótkie włosy i brody. Nasze kobiety ścinają włosy i prawie się nie malują. Nie wypada. Ich zapuszczają włosy przez całe życie i od dziecka używają barwiczek do twarzy. Noszą kolczyki w uszach. Widziałam to na hakach, gdy przyszły do mnie duchy.
Wydaje się, że imiona płyną niekończącym się strumieniem. Jest wiedza, że to nieprawda.
– Ogól go – wskazuje ojcu martwego jeńca – i dodaj dłuższe włosy. Umyj jej twarz i obetnij włosy do ramion. Zobaczysz mojego brata i moją siostrę.
Imiona się kończą, było ich ponad dwieście, może trzysta, reszta to ranni, których los w ręku Laal. Jest cisza. Kolejna cisza, kolejny stopień. I pytanie, które musi paść.
– Dlaczego? Dlaczego z nami walczycie?
– Powiedzieli im... – Key’la uśmiecha się i wie, że tak naprawdę to duchy uśmiechają się przez nią. – Powiedzieli Sahrendey, że Ojciec Wojny kazał wam oddać większość koni, bo potrzebował wierzchowców w miejsce straconych w Imperium. A wy odmówiliście, zamordowaliście posłów i uciekliście na zachód.
– Żeby chronić swoje konie... – szepcze Saonra Womreys i jest w tym szepcie takie poczucie zadawnionej krzywdy, że niebo zdaje się pękać. – Powiedzieli, że zostawiliście nas i uciekliście, by chronić swe konie.
– Nam powiedzieli – wyrywa się ktoś z boku, a Key’la, choć zna tę historię, bo duchy wciąż śpiewają w jej żyłach, wie, że to musi zostać powiedziane – że Yawenyr zaczął podejrzewać sojusz między Sahrendey i nami, więc kazał im zabić nasze dzieci, by udowodnili lojalność. A oni... je zabili.
Jej siostra pochyla twarz. Szepcze.
– Bo kazał... Sahrendey... naradzali się przez trzy dni i trzy noce. Żyliśmy między nimi przez kilka lat, jako goście, a nie zakładnicy. Sami stracili większość młodzieży w czasie wojny, traktowali nas jak własne dzieci. Ale nie mieli dość sił, by nas obronić... Lecz jak ukryć osiem tysięcy dzieci, które nie jeżdżą konno? Jak oszukać szpiegów Ojca Wojny? Zaryzykowali wszystkim, co mieli. Gdyby Yawenyr się dowiedział...
Unosi głowę i uśmiecha się szaleńczo.
– Potem przyszedł do nas Amanewe Czerwony i zapytał, co postanowiliśmy. Zapytał dzieci, z których najstarsze miało dwanaście lat, czy ma zaryzykować istnieniem swojego ludu, by je ocalić. Dzieci, które czuły się zdradzone i oszukane, które nienawidziły swoich rodziców jak nikogo na świecie. Och, byłam przy tym. Jako dziecko byłam przy tym, jak mój przyszły mąż przeklął własnego ojca, wyrzekł się imienia i wskoczył na koński grzbiet, by przybrać nowe. Gdy przyszli se-kohlandzcy posłańcy, zobaczyli świeżo skopaną ziemię przesiąkniętą krwią i wszystkich w obozach jeżdżących konno. To wystarczyło.
Opowieść rozchodzi się po obozie krótkimi zdaniami mowy niskiej. Anaho’la nie jest przeznaczone do takich historii, to język komend albo plotek przekazywanych sobie w czasie wędrówki, gdy nie warto zdzierać gardła. Ale działa. A jej siostra znów szepcze:
– Nienawidziliśmy was jak zarazy. Całe lata. Marzyliśmy, że gdy przyjedziecie, to spalimy wasze wozy, zabijemy konie i stojąc nad ich truchłami, wykrzyczymy własne imiona. Ale czas mijał, a wy nie wracaliście. Nienawiść stygnie, niewielu jest takich, którzy potrafią ją pielęgnować bez końca. Dorastaliśmy, zakładaliśmy rodziny, walczyliśmy i zabijaliśmy w ich obronie. Rodziły się nam dzieci, których śmiech wytapiał z serc żal. Pozostała pustka. Nawet gdy wróciliście... gdy wjechaliście na wyżynę... nienawiść i złość powróciły, lecz na krótko. Gdybyście zawrócili i znów uciekli, nie ścigalibyśmy was. Walczyliśmy z wami, ale bez tego gniewu, jaki spodziewaliśmy się znaleźć. Ale jak... jak mieliśmy powiedzieć, że to my? I komu mieliśmy to powiedzieć? Tym, którzy wybrali własne konie zamiast własnych dzieci? Nawet jak nie ma gniewu, pozostaje duma.